Dla mnie rysowanie to czynność fizjologiczna – rozmowa z Ewą Poklewską-Koziełło

Jeśli coś bardzo się chce robić, lubi robić, to świat wyjdzie naprzeciw temu – mówi Ewa Poklewska-Koziełło w rozmowie z Agnieszką Sikorską-Celejewską.

Agnieszka Sikorska-Celejewska: W jaki sposób zostaje się ilustratorką książek dla dzieci? Czy to jest zawód, o którym marzy się w przedszkolu?

Ewa Poklewska-Kozieło: Dla mnie rysowanie to czynność fizjologiczna. Coś, z czym się urodziłam i bez czego nie mogłam żyć. Rysowałam od głębokiego dzieciństwa i to był też sposób na mnie, bo gdy dostałam papier i kredki, zajmowałam się tym godzinami. Rysowałam na wszystkim na czym się dało, łącznie z meblami mamy. Tworzyłam całe seriale, postacie, pomiędzy którymi rozgrywały się historie. Wracałam do nich każdego dnia, aby posuwać akcję do przodu. Wydaje mi się, że do tej pory mam dosyć narracyjny typ ilustracji.

A druga rzecz to wprowadzenie mnie w świat książek przez rodziców i dziadka. To chyba on najbardziej zaraził mnie czytelniczą pasją. Postać mojego dziadka jest kluczowa. Kochał książki, miał dużo znajomości w księgarniach, więc dostawał wszystkie nowości, a wtedy nie było to proste. Na spacerach zawsze zahaczyliśmy o księgarnię, szliśmy z paniami na zaplecze – bo tak to się wtedy odbywało – i one wyciągały nowe, pachnące książki. Wracaliśmy z nimi do domu i następował rytuał czytania.

Poza tym uwielbiałam przyglądać się. Mieszkałam na gdańskiej starówce i nasiąkałam tymi obrazami. Godzinami potrafiłam siedzieć przed „Sądem Ostatecznym” Memlinga. W domu miałam ukochaną książkę „Obrazy Włoch”, którą wertowałam i wpatrywałam się w szczegóły, na przykład jak się układają szaty, a potem próbowałam to narysować. Uwielbiałam „O wróżkach i czarodziejach” Natalii Gałczyńskiej z ilustracjami Olgi Siemaszkowej. Pamiętam taką z zamkiem – na wspomnienie uchwyconego tam światła do tej pory przechodzą mnie dreszcze. W świat ilustracji wchodziłam całą sobą, do tego stopnia mnie to elektryzowało.

Ale wiedziała Pani już wtedy, że będzie ilustrowała książki?

Nie, absolutnie. Chciałam być panią w sklepie mięsnym, robiłam z plasteliny wędliny i tak fajnie się je potem siekało.

A później była architektura…

Później trochę pracowałam w zawodzie, ale jakoś mnie to potwornie nudziło. Miałam kalkę, na której był projekt, a na marginesach rysunki ciurkiem. W pewnym momencie stwierdziłam, że ja bez tego nie mogę żyć, chociaż z drugiej strony wizja, że ilustrowanie będzie moim zawodem wydawała mi się zupełnie nierealna.

To w jaki sposób doszło do narysowania tej pierwszej książki?

Zaczęłam rysować, kompletować teczkę, ale to było jeszcze bardzo nieporadne. Postanowiłam przejść się po wydawnictwach, spróbować. I pierwszym wydawnictwem, w którym wylądowałam, było Gdańskie Wydawnictwo Oświatowe. Przywitała mnie Agnieszka Żelewska, która pracowała tam jako grafik. Agnieszka przejrzała rysunki, stwierdziła, że jej się podobają i dała mi pierwszą książkę. I tak wyhodowała sobie konkurencję! Zresztą śmiejemy się z Agnieszką, że można by zorganizować wystawę „Żelewska w ilustracji Poklewskiej”, bo ona się pojawia w moich ilustracjach często. Najbardziej widoczna jest w książce „Nasza mama czarodziejka”, pojawiała się też w „Misiach”.

A później jakoś to się potoczyło i hobby zmieniło się w zawód?

Pierwszą książką, którą zilustrowałam w GWO było: „I ty potrafisz ciekawie opowiadać”, I właśnie z nią zaczęłam już nieco odważniej pukać do drzwi różnych wydawnictw. Następny był jednak zaprzyjaźniony ksiądz z mojej parafii, który powiedział, że zaczyna pisać bajki dla dzieci i pytał, czy ja nie znam kogoś, kto mógłby mu pomóc w oprawie graficznej. Powiedziałam, że ja zaczynam tego typu działalność i tak nawiązała się współpraca nad serią gdańskich legend. To były dobre książki na początek, bo nie miałam żadnych ograniczeń od autora i wydawnictwa. A materiał ilustracyjny był duży, przeważnie trzydzieści parę pełnych ilustracji, więc szybko następował rozwój. Pojawiło się dużo książek w krótkim czasie, jedna po drugiej, miałam więc w ręku już takie portfolio, dorobek, który mogłam pokazywać. I potem to już się potoczyło. A ksiądz ostatnio zgłosił się do mnie, że chciałby napisać kolejne legendy i ze mną współpracować.

Czy czuje się Pani czasem zmęczona własnym stylem? Na ile można od siebie odejść?

Wydaje mi się, że każda zrobiona przeze mnie książka jest inna. Przed rozpoczęciem pracy nad kolejną książką zawsze bardzo dużo oglądam i czasem coś mnie na tyle zainspiruje, że idę tym tropem i robię taką książkę. Zahaczam o różne stylistyki, ciągle coś zmieniam, korci mnie eksperymentowanie z czymś nowym, przez to może nie jestem wirtuozem jednej techniki. Teraz ilustrowałam dla wydawnictwa „Bajka” książkę Małgorzaty Strzałkowskiej i wypróbowałam technikę kolażową, czyli naklejane szmatki i papierki ale w realu, nie montowane komputerowo. Bardzo mnie to wciągnęło i zainspirowało. A potem się okaże, że to też jest moje, chociaż technika całkiem inna.

Ewa Poklewska-Koziełło_2

Na pewno nie domyśliłabym się, że „Halicz” jest Pani dziełem.

Dobrym przykładem jest „Halicz” oraz „Nasza mama czarodziejka”. Prace nad „Haliczem” zdeterminował bardzo wyraźny projekt Agnieszki Malmoń i nietypowy dla książki dziecięcej temat. Praca nad „Naszą mamą czarodziejką” była dodatkowo obciążająca, bo to moja ukochana książka z dzieciństwa, którą setki razy wertowałam. Tamte ilustracje na tyle siedziały we mnie, że bardzo się bałam jakiegoś powtórzenia i dlatego wymyśliłam projekt zupełnie odbiegający od tych starych ilustracji. Taki linearny rysunek, głównie kreseczką, więc może książka jest trochę inna niż pozostałe. Ale mi się trudno trzymać jakiegoś planu, robię projekt, ale działam na tyle spontanicznie, że potem się okazuje, iż jednak się nie trzymam tych ram.

Czy ma Pani preferencje co do autorów i tekstów, które trzeba zilustrować?

Może preferencje nie, ale są autorzy, z którymi bardzo lubię współpracować. Uwielbiam Melanię Kapelusz i mam nadzieję, że przydarzy się nam więcej wspólnych książek. Lubię współpracować z Roksaną Jędrzejewską-Wróbel, jej „Królewnę” też uwielbiam. Lubię Grzegorza Kasdepke, bo jest po prostu dowcipny i przy nim się super bawię. Uwielbiam też stworzonych przez niego bohaterów czyli szalone bliźniaki Kubę i Bubę. Jest też Natalia Usenko, z którą robimy niekończący się serial w „Świerszczyku” – „Kopnięte królestwo”.

Ewa Poklewska-Koziełło_3

Wiersze, opowiadania, smutne, wesołe?

To jest nieistotne. Tekst albo mi się podoba, albo nie.

Jak wygląda przeciętny dzień ilustratorki książek dla dzieci?

To zależy czy zaczynam książkę, czy kończę książkę. Kiedy kończę, siedzę od rana do nocy przed komputerem, zakutana w swetry, w szaliku, bo jest mi wtedy bardzo zimno i się w ogóle nie ruszam. Życie rodzinne leży w rozsypce, dzieci muszą sobie same robić obiad. Nic innego wówczas nie mogę robić. Kładę się, wstaję i dalej ilustruję. Natomiast jak mam troszeczkę czasu i staram się w rozsądnych ramach wszystko zorganizować, to rano spotykam się z Agnieszką Żelewską i idziemy biegać. Od tego zaczynamy dzień. A jak sobie pobiegamy i popatrzymy, jak naprawdę wyglądają drzewa, jak naprawdę wyglądają ludzie, to się zamykamy w swoich pracowniach no i siedzimy. I potem następują te godziny odosobnionej pracy, aż do szaleństwa, kiedy się siedzi od rana do nocy i nic innego już nie robi. Często tak głęboko wchodzę w to, co robię, że zapominam, iż trzeba wstać, ruszyć się.

Są dwa podstawowe problemy tego typu pracy: brak ruchu i alienacja. To bardzo męczące, dlatego gdy wychodzę po bułki, to zawsze rozmawiam z paniami w sklepie, zaczepiam sąsiadów, rozmawiam przez skypa, przez telefon.

Czy zaczyna Pani działać od razu po otrzymaniu tekstu do zilustrowania?

Kiedy dostanę nową książkę, czasem od razu coś zaskoczy i biorę się do pracy natychmiast, a czasem jest kilka dni takiej męki, którą zdaje się profesor Joanna Papuzińska nazwała trudnym próżnowaniem. Człowiek chodzi, chodzi i nie może z siebie tego wydusić. Czasem się męczy i coś rysuje, ale to jest ciągle nie to. I później następuje pierwsza ilustracja. Ja się śmieję, że pierwsza ilustracja jest jak pierwszy naleśnik, nigdy nie wychodzi. A później się wkręcam i już idzie. Wtedy następuje ten najbardziej porywający moment, kiedy praca sama mnie niesie i nie mogę doczekać się kolejnego dnia żeby znowu to robić. Aż do trudnego finiszu, gdy człowiek już nie ma siły, jest zmęczony tą konwencją i tą książką, a pracę wykonać trzeba.

Co, Pani zdaniem, najbardziej się przyczynia do osiągnięcia sukcesu: talent, praca, szczęście?

To, że się robi rzeczy, które się tak bardzo lubi. Bo to jest niesamowita radocha, człowiek nie walczy ze sobą, pracując, realizuje swoją pasję. I wydaje mi się, że los wtedy sprzyja. Moje marzenia zaprocentowały, splot wydarzeń doprowadził mnie do miejsca, w którym jestem. Jeśli coś bardzo się chce robić, lubi robić, to świat wyjdzie naprzeciw temu. Praca oczywiście też ma znaczenie. Ale jeśli się robi to, co się lubi, to można pracować naprawdę dużo, a to też pewnie wpływa na sukces.

Czy ma Pani wśród zilustrowanych przez siebie książek swoje ulubione?

„Krasnoludki” Melanii Kapelusz to moja ulubiona książka ze względu na tekst. Również „Królewna” Roksany Jędrzejewskiej-Wróbel. I lubię też te stare, robione z księdzem Stanem Bogdanem – dlatego, że były pierwsze i dlatego, że były takie najbardziej dla mnie naturalne. Później poszukiwałam nowych rozwiązań, starałam się podejść do rysowania bardziej koncepcyjnie, a tamte były takie spontaniczne, z warsztatem, od jakiego zaczynałam, czyli piórko i farbki. U mnie kreska jest naturalną formą wyrazu, kolor przyszedł później. A ja starałam się od tej kreski uwolnić, bo ona mnie troszkę ograniczała. I kiedy patrzę na swoje książki, to widzę coraz więcej plam i koloru, a coraz mniej kreski. Ale może warto do tego wrócić.

A taka, która szczególnie wyszła?

„Nasza mama czarodziejka” – bo to moja ulubiona książka z dzieciństwa i jest tam Agnieszka. Seria zrobiona z Małgosią Domańską dla wydawnictwa Media Rodzina – „Kasia i Grześ”. Bardzo lubię te książeczki, chociaż mają taką broszurową, skromną oprawę. W tym przypadku po raz pierwszy współpracowałam tak ściśle z autorem. Właściwie to siedziałyśmy razem i wspólnie projektowałyśmy te ilustracje. Tam też jest mój synek Grześ, a Kasia to jest Kasia Micun, która bardzo często robiła projekty graficzne i typograficzne moich książek. Lubię też taką książeczkę „Leśne lulanki”. Robiłam ją bardzo spontanicznie, bez spinania się i jestem bardzo zadowolona. „Tajemnicze sprawy” Ewy Marii Letki przez klimat tego tekstu, który na mnie podziałał i myślę, że przez to ilustracje fajnie wyszły.

A czy są książki, o których zilustrowaniu Pani marzy?

Zawsze bardzo chciałam zilustrować „Baśnie 1001 nocy”. Chciałabym zilustrować książkę Melanii Kapelusz, właśnie napisała taką o lisku, ale na razie szukamy wydawnictwa, pukamy do różnych drzwi.

Bardzo dziękuję za rozmowę!

Z Ewą Poklewską-Koziełło rozmawiała Agnieszka Sikorska-Celejewska

Ewa Poklewska-Koziełło

Ewa Poklewska-Koziełło – ukończyła Wydział Architektury na Politechnice Gdańskiej. Zajmuje się ilustracją dla dzieci do książek, czasopism i multimediów. Jej dorobek to kilkadziesiąt zilustrowanych pozycji, była nominowana do nagrody PS IBBY Książka Roku za ilustracje do książki: „Kuba i Buba, czyli awantura do kwadratu” Grzegorza Kasdepke i „Królewny” Roksany Jędrzejewskiej-Wróbel.

Dodaj komentarz