Najbardziej zaczarowana historia – z Marią Ewą Letki rozmawia Dorota Koman

Ja jestem takim „pisarskim ciułaczem”. Trudno jest mi ot tak usiąść i napisać. Lubię zbierać scenki (nawet całe rozdziały) i trzymać – mówi Maria Ewa Letki w rozmowie z Dorotą Koman.

DK: Umawiałyśmy się na tę naszą rozmowę od jesieni. I pewnie jeszcze długo czas (czy raczej jego brak) wygrywałby z dobrymi chęciami, gdyby nie wydarzenie, które zmobilizowało nas do tego komputerowego dialogu: ukazanie się Pani najnowszej książki, czyli „Zaczarowanych historii”. Historii, które potrafią zaczarować w jednej chwili.
Minęło od mojej pierwszej lektury tej książki kilkanaście tygodni (miałam szczęście przeczytać ją wcześniej i napisać tekst na tylną okładkę), a ja wciąż powracam do niej myślami. I zastanawia mnie, jak się rodzą takie zaczarowane historie.

MEL: Na takie pytanie zawsze trudno jest odpowiedzieć, bo trudno uchwycić moment, w którym pojawia się ta pierwsza chwila opowiadania. U mnie to jest tak: zjawia się pomysł, myślę o nim przed zaśnięciem (to moja ulubiona pora na takie rozmyślania), potem zaczynam pisać i wtedy widzę, że to wcale nie tak miało wyglądać. Dalej jest już ciężka praca, pomysł się zmienia, aż w końcu wszystko do siebie pasuje i nic nie fałszuje.

DK: Marzy mi się takie prześledzenie drogi – od zarysu postaci czarownicy, która „w nocy z trzydziestego pierwszego marca na pierwszego kwietnia” budzi się, pytając: „Gdzie ja jestem? I kiedy ja jestem” (świetne pytanie!), aż po pełnokrwistą postać, w dodatku tak pięknie sportretowaną przez Elżbietę Wasiuczyńską. Dodajmy, że czarownica chwilę po przebudzeniu musi odczarować swojego starego przyjaciela smoka, z którym nie wolno jej się spotykać – choć już nikt od dawna nie pamięta, jaka klątwa nad nimi wisi…
Te bajki są nadzwyczaj krótkie (skrojone w sam raz dla współczesnego czytelnika), a jednocześnie tak mocne, jakby powstawały z najgłębszej potrzeby zapisania jakiejś tajemnicy.

MEL: Czasami, znienacka, pojawia się w mojej głowie jakiś obraz, przy którym zatrzymuję się dłużej, bo coś mnie w nim intryguje. Akurat na tym obrazie pojawiła się smutna czarownica z wężem boa wokół szyi. Czarownica zaczęła żyć, przywołała smoka i zaczęłam się domyślać – trudno nie być smutnym, jeżeli ukochany jest kamienną figurą, a po odczarowaniu musi odlecieć. Pisanie takiego krótkiego opowiadania jest jak układanka, której się wcześniej nie widziało ułożonej. Są tylko rozsypane elementy i trzeba je poskładać w całość. Ilustracja, na której Czarownica obejmuje smoczy łeb, zagląda w głąb i widzi siebie, jest piękna, a smok ze łzą w oku i gwiazdą w pysku wzrusza mnie niemal do łez. W opowieściach o miłości i rozstaniu jest zawsze tajemnica. Ona zapisuje się sama, dzięki intuicji autora.

DK: Z taką czarownicą może się skojarzyć niejedna z nas. Szczególnie że wąż boa na rysunku Wasiuczyńskiej przypomina… wąż ogrodowy.

MEL: I te trampki na nogach czarownicy! Codzienność i bajka jednocześnie.

DK: Czarownica jakby przystanęła na chwilę. Oparta o te grabie. Wasiuczyńskiej udało się uchwycić chwilę… tęsknoty, smutku, rozmarzenia. Tak, ja też miałam łzy w oczach, kiedy czytałam tę bajkę. Jak widać, pisze Pani dla dzieci, a jednocześnie trafia do serca dorosłego czytelnika.
Kiedy wczoraj w nocnej audycji „Zostaw wiadomość” polecaliśmy Pani książkę słuchaczom, mój radiowy przyjaciel Tomek Kosiorek powiedział z zachwytem: „Te historie są takie terapeutyczne”. Czy często spotyka się Pani z taką reakcją?

MEL: Ktoś nazwał „Królewnę w koronie” bajką terapeutyczną. Mnie samej ona pomogła, chociaż to moje opowiadanie. Przy pisaniu go przyjrzałam się różnym sprawom. Bardzo się cieszę, że mój utwór może być tak zwyczajnie pomocny, bo piszę przecież „sobie a dzieciom”. A jeżeli trafiam i do dorosłego serca, to dla mnie radość.

DK: Myślę, że „Zaczarowane historie” też dadzą się poznać jako bajki terapeutyczne – kilka dni temu wysłałam „Śpiew” pewnemu skłóconemu młodemu małżeństwu – bo czy można było im lepiej wytłumaczyć, że trzeba żyć jak Marysia i Jaś, którzy „… byli nierozłączni. On siadał pod gruszą i słuchał, jak ona śpiewa, a ona od czasu do czasu milkła, żeby posłuchać, co on chce jej powiedzieć”. Wysłałam im Pani bajkę jak lekarstwo! Na cito.
Ta bajka czytana małemu dziecku (bajka z tak piękną pointą…) nauczy je słuchać drugiego człowieka. A to jedna z najtrudniejszych umiejętności…

MEL: To banał, ale umiejętność wysłuchania czy zauważenia drugiego człowieka jest dziś sztuką zaniedbaną, wepchniętą za „ja” odmieniane we wszystkich przypadkach. Może dlatego tak wielu jest ludzi samotnych.

DK: To wielka sztuka, którą można dzięki Pani bajkom docenić…
Niektóre z „Zaczarowanych historii” znałam ze „Świerszczyka”. Czy pisała je Pani na przestrzeni lat?

MEL: Ten zbiorek zawiera opowiadania nowe i „uciułane”. Ja jestem takim „pisarskim ciułaczem”. Trudno jest mi ot tak usiąść i napisać. Lubię zbierać scenki (nawet całe rozdziały) i trzymać. W tej chwili mam trzy takie uzbierane książki i do każdej co jakiś czas coś dodaję. To jest trochę niebezpieczne, bo odwleka moment zakończenia.

DK: W ten sposób mogą powstawać zbiory opowiadań, ale „Damy Kier” i „Tajemnic Małgosi” chyba nie dałoby się pisać tą metodą?

MEL: Te książki też są „uzbierane”. Powstały z drobnych scenek, małych rozdzialików. Kiedy taki zbiór był gotowy, chowałam go do szuflady i pisałam z pamięci, to znaczy tylko to, co zostało w mojej głowie.

DK: Naprawdę? W taki sposób powstały opowieści o Małgosi i jej bliskich?
A zatem można by o nich powiedzieć: wielokrotnie przepisywane… powieści dla młodzieży o rodzinie, z którą chciałoby się napić herbaty… I żeby Babcia postawiła pasjansa… Dom Małgosi to jeden z tych domów, które świecą dobrym światłem, prawda? Jak w „Lampie” – ostatniej z „Zaczarowanych historii”. I ta nasza magia codzienna … jak w „Tajemniczych sprawach”, również niedawno wydanych w Bajce, w „Serii z… dreszczykiem”.

MEL: Podoba mi się określenie „nasza magia codzienna”, bo to znaczy, że świat ma coś więcej niż wysokość, szerokość, rozmiar i cenę.

DK: Oczywiście. Zatem: „nasza magia codzienna”, a jednocześnie wielka pochwała rodziny. Rodziny wielopokoleniowej (dlaczego tak mało już takich rodzin?), w której każdy boryka się z innymi problemami, każdy znosi śmiesznostki i przywary drugiego, ale… jest dobrze, bezpiecznie (nawet jeśli na nic nie starcza pieniędzy). „Dama Kier” i „Tajemnice Małgosi”, które z przyjemnością przeczytałam w ostatnie Boże Narodzenie (naprawdę wspaniale wpisały się w świąteczną atmosferę), to również afirmacja odmienności, indywidualności. Dając mi je, powiedziała Pani, że są one dla Pani bardzo ważne. Dlaczego?

MEL: Te dwie książki są mi bardzo bliskie, bo jedna to opowieść o mojej Babci, która lubiła przepowiadać przyszłość. Czasami te przepowiednie sprawdzały się, a czasami nie, wszyscy jednak lubiliśmy ich słuchać. Jest to również opowieść o moim synu, wtedy małym synku, bardzo nieśmiałym, a marzącym o tym, żeby być „przedszkolną duszą towarzystwa”.
A „Tajemnice Małgosi” są o mnie. Przez jakiś czas byłam dzieckiem takim jak Małgosia i muszę powiedzieć, że z przyjemnością wspominam tę dziewczynkę.
Moi bohaterowie żyją w domach, w których się nie przelewa, nie potrafię od tego odejść. Chyba jestem tak bardzo przywiązana do atmosfery domu mojego dzieciństwa, a to nie było zamożne miejsce.
Wcześniej wspomniała Pani o „Lampie” z „Zaczarowanych historii”. To było tak: W ciemnym oknie pokoju mojego domu na wsi odbijała się lampa wisząca nad stołem w kuchni. Przyszedł mi do głowy pomysł, żeby napisać opowiadanie o lampie, która wędrowała wokół domu i sprawdzała, czy wszystko jest w porządku. Zabrałam się do pisania i wyszło mi coś zupełnie innego. Został tylko tytuł. I to jest w pisaniu bardzo miłe: niespodzianki.

DK: I to jest bardzo miłe w czytaniu Pani książek: niespodzianki.
Kiedy czytałam „Lampę”, uśmiechałam się do wspomnienia lampy nad stołem w moim maleńkim letnim domu na wielkiej polanie. Więc ten obraz udało się Pani zapisać, nawet jeśli nie wprost. Pisząc ten krótki tekst na okładkę książki, zadałam pytanie nie tylko czytelnikom, ale i sobie: „Dlaczego niektóre domy świecą wyjątkowym blaskiem, jak magiczne lampy? I czy wiedzą o tym ich nadzwyczajni mieszkańcy?”. To było pytanie o Pani blask – i o blask Pani opowieści.
Kiedy obserwowałam Panią podczas wręczania Pani Medalu IBBY (byłyśmy już wtedy umówione na wywiad, a jeszcze nie znałyśmy się osobiście), wielkie wrażenie zrobiła na mnie Pani skromność. Nie „fałszywa skromność”, której wszędzie pełno, tylko taka prawdziwa, bardzo rzadka i szlachetna. Czy teraz, kiedy Pani blask został przypieczętowany Medalem i dwoma wydanymi przez Bajkę zbiorami opowiadań, czy czuje się Pani pewniej? Czy wie Pani, jak bardzo Pani bajki są nam potrzebne?

MEL: Bardzo pięknie Pani o mnie mówi. Te dwie wydane przez Bajkę książki to wspaniała rzecz. Medal też jest niezwykły. A współpraca z Bajką jest przyjemnością; od bardzo dawna tak dobrze nie porozumiewałam się z wydawcą.

DK: A ma Pani duże doświadczenie we współpracy z wydawcami. „Damę Kier” wydała Nasza Księgarnia, „Tajemnice Małgosi” Literatura, „Diabełka” Oficyna Wydawnicza Ikar. „Królewna w koronie” ze wspaniałymi ilustracjami Marii Ekier (w tym samym dniu uhonorowanej Medalem IBBY) ukazała się w Agencji Edytorskiej EZOP.

MEL: To prawda, współpracowałam z kilkoma wydawcami. Było przyjemnie, ale nie zawsze. Chyba autor i wydawca powinni się przede wszystkim dobrze rozumieć. W Bajce jest mi dobrze i lubię to wydawnictwo. Jest energiczne, solidne, wie czego chce i szanuje autorów, a to wcale nie jest takie oczywiste.

DK: Bajka – podkreślmy to – wydaje polskich pisarzy z ilustracjami polskich artystów plastyków. Pani „Tajemnicze historie” narysowała Ewa Poklewska-Koziełło, dodając im smaku i… smaczków.

MEL: Ilustracje Ewy Poklewskiej-Koziełło rzeczywiście dodają opowiadaniom smaku i „idą z nimi pod rękę”, nie za, nie przed.

DK: I znów chcąc nie chcąc, wspominając „Tajemnicze historie”, powróciłyśmy do magii naszej codziennej… Porozmawiajmy więc jeszcze chwilę o oswojonej ze światem duchów Małgosi, czyli Marii Ewie Letki (koniecznie muszę przeczytać „Tajemnice” raz jeszcze, by znaleźć w nich… Panią). Proszę nam zdradzić, jaka droga zawiodła Małgosię do pisarstwa?

MEL: Zaczęłam pisać przez przypadek – przeczytałam o konkursie, napisałam, wysłałam i taki był początek. W dzieciństwie pisałam wiersze, ale cenił je tylko mój Tata, pewnie z ojcowskiej miłości.
Małgosia urodziła się 2 listopada, jak ja. Jako dziecko uważałam, że taka data urodzenia zobowiązuje i wiecznie grzebałam w przeszłości, a warunki były sprzyjające: urodziłam się i mieszkałam na Śląsku, w starym domu (domach). One miały kiedyś innych mieszkańców i dramatyczną przeszłość. Zawsze wydawało mi się, że przechowują pamięć po poprzednich lokatorach. Wyobrażałam ich sobie i nawet rysowałam, nadawałam imiona…To Małgosia właśnie nie chce, żeby przepadła pamięć o mieszkańcach pewnego domu.

DK: Duchy… Dobre duchy. „Pradziadek Tadzio”, „Zaczarowana huśtawka” czy magiczny „Dom obok parku” i „Szkoła w starym zamczysku” – to tylko kilka z opowiadań z „Serii z dreszczykiem”, rodem, jak się okazuje, z Pani dzieciństwa. Tajemnic uśmiechniętych, ale i zamyślonych, mądrych i zaskakujących, przejmujących, ale i … cudownie rozbrajających. Opowieści pisanych, jak Pani mówi, przez lata – przede wszystkim dla „Świerszczyka”, który 1 maja skończy już 65 lat. Podobno „Królewna w koronie” również była drukowana w „Świerszczyku”, w latach, kiedy na czele pisma stała Katarzyna Szantyr-Królikowska (dziś – redaktor naczelna Bajki)?

MEL: Tak, napisałam „Królewnę” dla „Świerszczyka” na zamówienie pani Kasi.
Było to krótkie opowiadanie, z którego chciałam zrobić książkę i postanowiłam je rozciągnąć. Chyba w życiu nad niczym tak się nie napracowałam, bo przyzwyczaiłam się do krótszej wersji i nie potrafiłam się od niej oderwać. Ale warto było. Ilustracje Marysi Ekier są tak piękne, że dech mi zaparło, kiedy je zobaczyłam. Królewna przykryta liściem dębu, trzymająca za łapkę żuczka, to moja ukochana ilustracja.
Ze „Świerszczyka” z mojego dzieciństwa pamiętam Wróbelka Elemelka i Tadka Niejadka. Miałam cały rocznik „Świerszczyków”, porządnie zszytych (gdzieś je chyba jeszcze mam), i kiedy byłam chora, a chorowałam często, siedziałam w łóżku, czytałam „Świerszczyki” i oglądałam stare rodzinne fotografie. Taka mieszanka pewnie coś znaczyła, ale dziś nie pamiętam, o co mi chodziło.
„Pradziadek Tadzio”, „Dom obok parku” to opowiadania o domach, które są czymś więcej niż budynkami. Akcja maleńkiego opowiadania „Dwie wyspy” rozgrywa się w Ełku, gdzie również kiedyś mieszkałam. Na jeziorze był zamek krzyżacki, a właściwie jego ruiny, i małe wyspy, w których mieszkały ptaki. Był też tunel, który biegł pod dnem jeziora (takie krążyły opowieści) do podziemi szkoły podstawowej nr 1. Chodziłam do tej szkoły. Właściwie we wszystkim, co napisałam, są moje miejsca. Diablik Rokita z „Zaczarowanych historii” mieszka w wierzbie rosnącej przy drodze, którą widać z okien mojego domu na wsi na Podlasiu. Rozgadałam się…

DK: Im dłużej Pani słucham, tym bardziej jestem przekonana, że to Pani jest najbardziej zaczarowaną z zaczarowanych historii.
A „Diabełek”, który już niedługo ukaże się nakładem Bajki, ilustrowany przez Agnieszkę Żelewską? Ile jest Pani w historii oswajania tego małego nicponia? I kto kogo tak naprawdę oswoił?

MEL: To było tak dawno temu, że już nawet nie pamiętam, jak powstał ten pomysł. „Diabełek” był najpierw słuchowiskiem. Pamiętam, że w czasie nagrywania sceny zabawy na diabelskiej łączce, aktorka grająca jednego z diabelskich bohaterów, zawołała: „O Jezu!” I tak zostało. Potem postanowiłam zrobić ze słuchowiska opowiadanie. Nasz czarny, kosmaty pies imieniem Pykuś, udzielił swojego wizerunku Diabełkowi. Pykuś miał charakter przykry, trochę dlatego, że był po ciężkich przejściach. Nigdy nie dał się oswoić. Żartowaliśmy z niego, mówiąc: „Czy to pies, czy to bies?”. Co do oswajania, to my przecież przez całe życie, nawet nieświadomie, coś oswajamy, zmieniamy na lepsze.
A książki „Diabełek” nie mogę się już doczekać!

DK: Powiedziała Pani, że Pykuś nie dał się oswoić. Z Diabełkiem było trochę lepiej. To piękna opowieść o rodzącej się więzi. Może to Panią zaskoczy, ale mnie ta bajka skojarzyła się z „Jeżem” Kasi Kotowskiej.

MEL: Obydwie są o rodzącej się więzi, a jednocześnie są to zupełnie inne książki. To, co je różni i to, co jest w nich wspólne, może się wydać dzieciom interesujące.
Na zakończenie chciałam jeszcze powiedzieć, że dla diabełków nie ma lepszego miejsca niż bajka.

DK: Zatem czekamy na Bajkowego „Diabełka” – i może wtedy znów uda nam się znaleźć czas na długie nocne o bajkach rozmowy? Bardzo Pani dziękuję za tę dzisiejszą.

Z Marią Ewą Letki rozmawiała Dorota Koman

Maria Ewa Letki
Maria Ewa Letki (rocznik 1948)
Wydała ponad dwadzieścia książek. Jest autorką kilkudziesięciu słuchowisk. Pisze powieści i opowiadania realistyczne, poruszające problemy dzieci, jak i bajki. Opowiadanie o niepełnosprawnym chłopcu „Jutro znów pójdę w świat” otrzymało tytuł Książki Roku przyznawany przez francuską organizację Loisir Jeunes. Kilka innych książek zostało nagrodzonych w Polsce, między innymi w konkursie im. Kornela Makuszyńskiego oraz w konkursie „Świat Przyjazny Dziecku”. W grudniu 2009 roku otrzymała Medal Polskiej Sekcji IBBY za całokształt twórczości.

Dorota Koman
Dorota Koman jest poetką, redaktorką, recenzentką; współpracuje z licznymi rozgłośniami radiowymi (Radio Vox, Radio Euro, PR program I i II) i telewizją; recenzuje literaturę dziecięcą; między innymi poleca książki w „Teleranku”.

(Dodano: 2010-04-26)

Dodaj komentarz