Nie ma miejsca dla palca w literaturze dla dzieci! – wywiad z Roksaną Jędrzejewską-Wróbel

Pisanie dla dzieci jest szczególnym rodzajem sztuki. Ale tak jak w każdej innej dziedzinie, także tutaj twórca dzieli się swoją prawdą, emocjami, swoim postrzeganiem świata – mówi Roksana Jędrzejewska-Wróbel w rozmowie z Agnieszką Sikorską-Celejewską.

ASC: Mam wrażenie, że dysponujesz najbardziej wszechstronnym piórem w naszym kraju. Ciepłe, zabawne i mądre opowiastki widnieją w Twojej bibliografii tuż obok książek terapeutycznych i edukacyjnych. Czy masz poczucie, że jako autorka poradziłabyś sobie z każdym zadaniem i problemem?

RJW: Bardzo dziękuję! To najpiękniejszy komplement, jaki usłyszałam na temat moich książek! Myślę, że poradziłabym sobie z każdym, tylko nie każdego bym się podjęła. Dobrym przykładem jest historia z serią „Warszawa 1944″ wydana przez Muchomora. Pierwotnie zaproponowano mi napisanie części dla najmłodszych dzieci i ja z tego świadomie zrezygnowałam. Nie czułam sensu takiego przedsięwzięcia. Nie chcę przez to powiedzieć, że ono nie ma sensu. Po prostu dla mnie nie miało. Wiedziałam, że będę mogła dotknąć tematu tylko wierzchu, na przykład opowiedzieć o słoniu z zoo, który zginął. Małym dzieciom o tak trudnym temacie jak powstanie można opowiadać tylko w ten sposób, delikatnie. Dlatego uparłam się na tę część dla starszych, wolałam bardziej wgryźć się w ten temat. I tak powstał „Halicz”. No więc, może to jest tak, że poradziłabym sobie z każdym zadaniem, które byłoby zgodne z moim systemem wartości i z moim postrzeganiem świata. A niektóre tematy po prostu nie są dla mnie.

ASC: Nie obawiasz się pisać na zamówienie, podczas gdy w Polsce wciąż pokutuje mit o natchnieniu i specjalnej roli twórcy. Czy Twoje książki to bardziej sztuka, czy bardziej dobre rzemiosło?

RJW: Chciałabym, żeby były jednym i drugim w tym samym stopniu. Pisanie dla dzieci jest szczególnym rodzajem sztuki. Ale tak jak w każdej innej dziedzinie, także tutaj twórca dzieli się swoją prawdą, emocjami, swoim postrzeganiem świata. I ja robię to samo w książkach dla dzieci, więc myślę, że w tym sensie jest to sztuka. Natomiast robię to w szczególny sposób. Nie dzielę się przecież- jako dojrzała kobieta swoimi przeżyciami z siedmiolatkiem. Wybieram to, co moim zdaniem pomoże dziecku w rozumieniu świata i ujmuję to w formę dostępną dla niego i dostosowaną do tematu formę. I w tym sensie jest to rzemiosło. Ale jeśli już mówimy o sztuce, to myślę, że każdy człowiek jest w pewnym sensie artystą, tworzy swoje życie. A najzdrowsze życie, które się nie odbija na starość czkawką, to życie uczciwe. Dlatego sztuka też powinna być uczciwa. Artysta musi być uczciwy wobec siebie, wobec odbiorcy i wobec tworzywa, czyli bohaterów. Pisanie dla dzieci to szczególny rodzaj pisania. To musi być prawda, ale prawda, która nie odbiera nadziei. Tak jak w „Kosmicie” – cały czas lawirowałam między opowiedzeniem jak naprawdę jest – a autystom i ich rodzinom jest przecież bardzo trudno – a nie odbieraniem nadziei właśnie. Bo wierzę, że każda historia ma w sobie światło, niezależnie od tego, jak bardzo jest smutna. Trzeba tylko chcieć je zobaczyć.
Natomiast co do tego natchnienia… Tomasz Mann, który niewątpliwe był wielkim artystą wstawał rano, jadł śniadanie i siadał do pisania. Kończył, jadł obiad i pisał do podwieczorku. Nie czekał aż natchnienie spadnie na niego jak meteoryt. I ja się z nim zgadzam, bo praca pisarza to dla mnie przede wszystkim dyscyplina. A natchnienie to jest coś takiego, co się zaczyna dziać dopiero podczas aktu pisania. Gdy stworzy się już wyrazistą postać, z którą w jakiś sposób się identyfikujemy, to w pewnym momencie ona przejmuje nad nami kontrolę. Moi bohaterowie w „Kamienicy” pokłócili mi się bez mojej zgody – właśnie dlatego, że byli już we mnie, pod palcami – ja tylko zapisywałam, co mówią. Siadając nad pustą kartką, nigdy do końca nie wiem, co napiszę, nie znam zakończenia. Mam jakąś ideę, jakieś przebłyski, ale natchnienie to jest magia, która dzieje się w trakcie pisania.

ASC: Unikasz moralizowania, wygrażania palcem, unikasz ocen i osądów. Co więcej, mam wrażenie, że wszystkich swoich bohaterów obdarzasz jednakową empatią…

RJW: Bo ja nie cierpię moralizatorstwa! Bardzo się cieszę, że o tym mówisz, bo empatia i umiejętność współodczuwania to jest coś, co chcę przekazać swoim dzieciom i czytelnikom. Ale też na tym polega wydobywanie prawdy, żeby zrozumieć wszystkich swoich bohaterów – ich motywy, emocje. Uważam, że pisarz jest od opisywania rzeczywistości, a nie od jej osądzania. Wiadomo, że chcąc nie chcąc, pokazuję pewne rzeczy, ale moim zdaniem literatura dla dzieci to nie jest miejsce, w którym należy pukać palcem, wygrażać palcem, pokazywać palcem. Nie ma miejsca dla palca w literaturze dla dzieci! Zresztą chyba nigdzie nie ma na niego miejsca. Palec, to nie jest sposób na wychowywanie, po prostu. Ja myślę, że dzieci są inteligentne i staram się tak opisać ten świat, żeby same wyciągnęły wnioski, żeby zmusić je do myślenia. Przekonać, że nic nie jest oczywiste. Świat nie jest czarno-biały, życie nie jest czarno-białe, emocje nie są czarno-białe. Próbujemy coś z wierzchu nazwać, przyczepić etykietkę, bo tak jest łatwiej, ale tak naprawdę pod tym jest jeszcze to, jeszcze tamto. Pod złością jest zazdrość, pod zazdrością jest smutek i żal, pod żalem czasem złość i tak możemy sobie grzebać w nieskończoność. Ale nie o to grzebanie chodzi, bo się można zagrzebać, tylko o uświadomienie tego. Książki dla dzieci muszą wychowywać, pokazywać blaski i cienie, konsekwencję zachowań, czytelny system wartości. Ale nie w sposób tak oczywisty do jakiego przywykliśmy. Jeśli komuś po jakimś zdarzeniu było przykro, jeżeli płakał, to wiemy, że to nie jest dobrze. I pisanie tego wytłuszczoną czcionką nie ma dla mnie sensu.

ASC: Co łatwiej zrealizować: własny pomysł czy cudze zamówienie?

RJW: Zdecydowanie trudniej zamówienie, dlatego że łączą się z tym określone oczekiwania i określony odbiorca. W trakcie realizacji własnego pomysłu zmagam się z formą, z przełożeniem na słowa tego, co mam w głowie, ale obracam się niejako we własnych ramach. W zamówieniu muszę dostosować się do cudzych.
Problem miałam z „Elementarzem demokracji” zamówionym przez Kancelarię Senatu. W założeniu miała być to książka tylko o Senacie. Nie widziałam sensu w pisania książki o Senacie, bo dla dzieci ten Senat kompletnie nic nie znaczy. Obojętnie, jak to zrobimy, możemy stanąć na rzęsach. Senat nie jest niczym, co może dzieci zainteresować, bo nie sposób go z niczym połączyć. I zadecydowałam, że jeżeli mam pisać taką rzecz, to muszę zacząć od podstaw – od dziecka, wyjść od jego problemów, od tego, co ono widzi za oknem. I od pytania, czy ma na to wpływ. I jeżeli zaczniemy mówić o tym, w jaki sposób mamy wpływ na rzeczywistość, możemy potem opowiadać dzieciom dalej. Od czego zależy to, że jest czysto na ulicy, że mamy pomalowane domy, że się uczymy w czystej szkole i czego się uczymy, jakie są przedmioty. I w ten sposób, idąc dalej, można dojść do Senatora. Jeśli mamy rozmawiać z dzieckiem na takie tematy, to musi to być łańcuch, a nie spadające meteoryty. Na szczęście współpracowałam z bardzo otwartymi, przemiłymi ludźmi, którzy się zgodzili na moją propozycję. Więc to było zamówienie, które nagięłam do swoich wyobrażeń, ale też nie do końca. Bo ja sobie wymyśliłam pewną koncepcję – to taka ciekawostka – w tej książce na początku ważną rolę pełniła psia kupa. Dzieci rozdeptują psią kupę, wchodzą w nie nieustannie i zastanawiają się, co można zrobić, żeby tych kup na chodnikach nie było. Wszystkim ten pomysł się bardzo podobał, ale na końcu okazało się, że nie ma osoby, która by książkę o kupie, współwydawaną przez Senat, zatwierdziła. Podobno tak niski temat nie powinien być kojarzony z tak wysokim urzędem. No i musiałam wymyślić tę nieszczęsną gumę do żucia, która nie jest już tym, o co mi chodziło.

ASC: Kupy są prawdziwsze.

RJW: Kupy są prawdziwsze, śmieszniejsze, ożywiły fajnie ten nudny i trudny dla dziecka temat. Guma do żucia jest dosłownie – doklejona. Ale to właśnie było zamówienie.
Bardzo trudnym zamówieniem był „Kosmita”. Pracowałam nad tą książką rok, w połowie chciałam się wycofać. Najpierw byłam pełna zapału, a potem… Kiedy wchodziłam do tego projektu, moja wiedza o autyzmie kończyła się na „Rain Manie”. Pojechałam więc do fundacji Synapsis do Warszawy, spotykałam się z terapeutkami, uczestniczyłam w terapiach, oglądałam filmy z dziećmi. Tak wygląda proces diagnozy, że się filmuje dzieciaki w domach. Rodzice dostają kamerę, a potem rozmawiają o tym z terapeutą. Przeczytałam chyba wszystkie książki o autyzmie jakie w Polsce wydano, obejrzałam różne programy, przeczesałam Internet i w końcu zdobyłam ogromną wiedzę, która mnie przygięła do ziemi i osłabiła. Jeżeli bohater byłby obciążony wszystkim, o czym przeczytałam, to on by nie przeżył dnia. Autyzm jest przypadkiem szczególnie trudnym, bo nie ma dwóch takich samych autystów. A odbiorcą miały być przecież różne rodziny. Mój bohater musiał być więc taką postacią, która pozwoli się z nim identyfikować wielu rodzinom mającym chore dzieci, a jednocześnie musiał pozostać wiarygodny. A do tego całość nie mogła być smutna i przytłaczająca. To było zadanie bardzo trudne i w połowie nagle osłabłam. Dopadały mnie przeróżne wątpliwości, poczułam, że zbyt diagnostycznie podchodzę do tematu. Momentem przełomowym było zapomnienie o wszystkim, co wiedziałam i pójście za emocjami. Chociaż oczywiście, jako że było to zamówienie, dostałam kartkę formatu A4, z wypisanymi potrzebami Fundacji Synapsis. Książka miała trafić do rodzeństwa dzieci autystycznych i na tej kartce, w dwudziestu punktach, były wypisane ich problemy. Potem sama sobie spisałam problemy autystów, problemy rodzin. W ten sposób kartek z problemami, które musiały w książce zaistnieć, miałam stos i pisanie przypominało szycie kołderki patchworkowej. Często kłułam się w palec. Ale było warto.

ASC: Są tacy, którzy myślą, że praca pisarza to introwertyczne siedzenie sobie w zacisznym kącie i wymyślanie historii…

RJW: I dużo w tym prawdy. Jestem z natury ekstrawertyczką, więc długie bycie samemu ze sobą bywa trudne. Dlatego w trakcie pisania podejmuję nieustanne próby ucieczki z tego zacisznego kąta pod pretekstem zrobienia kolejnej herbaty, wykonania nie cierpiącego zwłoki telefonu czy niezwykle pilnym nastawieniem prania. Ale ponieważ nie mam szefa, sama potem muszę się do kąta z powrotem zagonić. I tak w kółko. Ale we wszystkim potrzebna jest równowaga. Dlatego ja bardzo cenię sobie współpracę z ilustratorami i bardzo lubię jeździć na spotkania z dziećmi. Tak jak ja przyjeżdżam i jestem dla dzieci tzw. „żywym pisarzem”, tak ja przyjeżdżam do żywych dzieci, żywych czytelników. I to jest nie do przecenienia. Dzięki temu nie tracę kontaktu z rzeczywistością.

ASC: Co w pracy pisarki cenisz sobie najbardziej?

RJW: Zdecydowanie niezależność. Być może żyję w iluzji, ale mam poczucie bardzo dużej niezależności. Więc nawet jeśli jest to iluzja, to bardzo przyjemna i chcę w niej pozostać. Poza tym zupełnie niesamowite jest to, że coś, co powstało w mojej głowie, co zaczęło się czasem od jednego słowa, jednego spotkania, że to uzyskuje postać fizyczną. Że ktoś się nad moją książką pochyla, mówi że jest fajna, kogoś wzrusza, ktoś przy niej płacze. Moment zobaczenia własnej książki, tego że ma okładkę, że są ilustracje, że bohaterowie mają twarze, jest zawsze bardzo wzruszający. Ja swoich postaci nigdy nie opisuję fizycznie. Nie opisuję wielkiego nosa czy kolczyka w prawym uchu. Tworzę bardziej ich emocje, to co im się przydarza, dlatego ilustratorzy moich książek mają dużą swobodę. A ja zawsze jestem zaskoczona tym, jak wyglądają.

ASC: A Twój tytuł doktora nauk humanistycznych – czy Ci przeszkadza, pomaga, czy w ogóle ma jakiś wpływ na Twoje pisanie?

RJW: Prawdę mówiąc nie mam pojęcia. Nigdy się nad tym nie zastanawiałam. Chociaż… Jednak pomaga! Pamiętam, że jak zaczęłam pisać doktorat, to pierwszym pytaniem, jakie zadał mi promotor brzmiało: „Pani Roksano, czy pani lubi siedzieć?”. Wtedy się zdziwiłam, jednak po setkach godzin spędzonych w bibliotece zrozumiałam, jak bardzo było trafione. No ale w końcu zadał je Stefan Chwin. Wiedział o czym mówi. I ja dziś też już wiem – pisarz musi lubić siedzieć! I to właśnie praca nad doktoratem mnie tego nauczyła. Pisałam o korespondencji Kazimiery Iłłakowiczówny z pisarkami. Przepisałam, opracowałam edytorsko i zanalizowałam ponad 1000 listów. Jako poetka Iłłakowiczówna mnie nie urzeka; urzekła mnie jako kobieta, jako człowiek. Biografię miała nieprawdopodobną. Mój doktorat jest zapisem jej życia, biografią fascynującej kobiety. Praca nad nim niewątpliwie pogłębiła moją wiedzę o literaturze. Może stąd wynika ta wszechstronność, o którą pytałaś na początku? Spędziłam wiele godzin na analizowaniu struktur literackich i mam świadomość tego, jak skonstruowany tekst. Może dlatego dosyć swobodnie się w nich poruszam. Taką mam nadzieję. Więc może pod tym względem jest mi łatwiej?

ASC: Ciekawe, bo ja myślałam właśnie, że to raczej przeszkadza. Że piszesz i od razu może oceniasz…

RJW: „Doktor literatury” to jest jakaś postać, która niby jest częścią mnie, ale która jednocześnie odkleja się ode mnie podczas pisania. Bo też ja się z nią – nie pracując na uczelni – nie do końca identyfikuję. Czasem, kiedy biorę udział w jakichś konferencjach i ktoś mówi do mnie „pani doktor”, to ja trochę nie wiem, do kogo mówi i zaczynam się rozglądać dookoła. Kiedy przedstawiam się dzieciom na spotkaniach, to dla nich ten tytuł z łączy się z przychodnią raczej. Więc tłumaczę, że ja co prawda jestem doktorem, ale takim, który nie może wystawiać recept. I to jest prawda przecież.

ASC: Czy zdarza Ci się wykorzystywać w twórczości doświadczenia własnych dzieci?

RJW: Tak, bardzo często. „Gębolud” powstał dzięki nim. To one wymyśliły to imię i potwora, który je nosił. I do tej pory mają trochę żal o prawa autorskie. Więc w kolejnym wydaniu, które jest planowane przez wydawnictwo „Literatura”, będę musiała napisać, że to jest postać, którą wymyśliły moje dzieci. One mnie inspirują. We „Florce”, w historii o strasznym śnie, jest taka scenka, podczas której Florka staje przy śpiących rodzicach i mówi do mamy: „Otwórz oczy, bo nie wiem, gdzie jesteś”. To jest zdanie, które powiedziała Hania, moja córka. Każdy rodzic to zna – godzina szósta rano, a dziecko wkręca palec do oka, i mówi „Nie śpij!”. Ja mamroczę: „Nie śpię, nie śpię”, a Hania na to kategorycznie: „No to otwórz oczy, bo jak masz zamknięte, to nie wiem gdzie jesteś”. No i to jest pytanie: gdzie jesteśmy kiedy śpimy? Florka też się nad nim zastanawia. Nawet nie jestem w stanie zliczyć tych inspiracji. „Sznurkowa historia”, to też jest historia moich dzieci, które się nudziły potwornie i obrzydliwie, chociaż były w otoczeniu stosów zabawek i właśnie wtedy znalazły sznurek, który ożywił ich wyobraźnię. A ich wyobraźnia ożywiła sznurek. A ja to zobaczyłam i pomyślałam: jaki ten sznurek musi być szczęśliwy. Kurczę blade. Leżał sobie w szufladzie, skazany na zapomnienie, a tu pstryk i nagle stał się tyloma rzeczami – skakanką, lassem, lejcami… Tak, wkład moich dzieciaków przewija się przez moje pisanie nieustannie. Końcowy list z „Kosmity” napisała Marianna swoją ręką, ale też bardzo go dopracowała, bo uznała, że teraz tak dziewczynki nie mówią. A kiedy parę lat temu dywagowałam nad takim śmiesznym pluszakiem wyciągniętym z kosza: „Kto to jest? Co to za postać? Czy to jest kangur bez torby?”, Wojtek, który interesował się zwierzętami stwierdził, bez cienia wątpliwości: „To jest ryjówka”. Nie wiedziałam, co to są ryjówki. Dopiero on mi powiedział. I tak powstałą Florka.

ASC: Czy wiesz z jakim odbiorem wśród grupy osób, dla której zostały napisane, spotykają się książki terapeutyczne: „Kosmita” oraz „Lucjan -lew jakiego nie było”?

RJW: Wiem, że „Kosmita” jest niezwykle dobrze odbierany, że ludzie przy nim płaczą. Piszą o tym w listach do wydawcy. Jestem tym cały czas poruszona. Sama zmagałam się z tym problemem tylko w swojej głowie, a rodziny dzieci autystycznych, i w ogóle dzieci niepełnosprawnych, zmagają się z tym w życiu. Mam wielki szacunek dla tych rodzin. I jeżeli w jakikolwiek sposób im pomagam, w jakikolwiek sposób trafiłam do nich, to dla mnie jest niebywałe i bardzo cenne.

ASC: A czy ta współpraca będzie jeszcze kontynuowana?

RJW: Wiem, że są nowe pomysły i projekty, ale jeszcze do końca nie wiem, czego dotyczą. Na razie wokół autyzmu i wokół „Kosmity” tyle się dzieje, że dziewczyny z ING Banku są skupione głównie na tym. Nawet powstaje spektakl w Teatrze Zagłębia. Fundacja zaskoczyła mnie „niemedialnością” swoich działań. „Lucjan – lew jakiego nie było” rozszedł się w dwudziestu pięciu tysiącach egzemplarzy we wszystkich szpitalach w całej Polsce. Czytają go znani aktorzy, oddziały odwiedza duży, pluszowy lew, a ja dowiedziałam się o tym dopiero teraz, po czterech latach, przy okazji targów w Poznaniu i Krakowie, na których pokazano mi zdjęcia z tych akcji. Przystępując do pierwszego projektu, czułam dosyć duży dystans. A teraz widzę, ile taka fundacja może zdziałać dobrego i jestem pod wrażeniem ich nieustannych działań, w których duże pieniądze działają dużo dobrego w naprawdę ważnej sprawie.

ASC: Ostatnio rozmawiałam z Agnieszką Żelewską, która przyznała, że zazdrości każdemu, kto ilustruje Twoje książki. Ty zapewne również masz ulubionych ilustratorów własnej twórczości?

RJW: To dzięki Agnieszce piszę, więc pewnie będziemy się teraz tak nawzajem komplementować. Agnieszka była pierwszą osobą, która uwierzyła w to, że ja mogę pisać, i powinnam pisać, i wręcz wymusiła na mnie tekst. A efektem jej niezłomności jest „Sznurkowa historia”. Właśnie jej wiara we mnie to był początek mojego pisania. Agnieszka jest też moją przyjaciółką, ale jednocześnie cały czas bardzo mnie inspiruje. To osoba bardzo otwarta, poszukująca, która wciąż się rozwija i zaraża innych swoją energią. I nie osiada na laurach, chociaż mogłaby. Mamy taki jeden wspólny projekt, ale nie chcę o nim mówić, bo mogę zapeszyć.

ASC: Lubisz pracować z ludźmi, z którymi coś Cię łączy?

RJW: Tak. Ja miałam ogromne szczęście do ilustratorów już od pierwszej książki: „Oto jestem. Pierwsze 9 miesięcy życia człowieka”. Zaczynałam przy niej pracę jako redaktorka, a w końcu zostałam współautorką. A to dzięki profesorowi Włodzimierzowi Fijałkowskiemu, który w związku ze zmianami, które w tej książce dość swawolnie poczyniłam, „przeciągnął” mnie ze stopki redakcyjnej na pierwszą stronę okładki. Kiedy się po raz pierwszy spotkaliśmy, powiedział: „To jest ta straszna baba, która wszystko zmieniła w moim tekście” . Zamarłam – a on dodał: „Tak pomyślałem w pierwszej chwili, a zaraz potem: co za cudowna kobieta – wszystko zmieniła, a to nadal jest mój tekst”. I to był dla mnie wielki komplement. Waśnie przy pracy nad tą książką poznałam Agnieszkę. I to ona wprowadziła mnie w świat trójmiejskich grafików – poznałam Ewę Poklewską-Koziełło, Jonę Jung. Te kontakty z zawodowych przerodziły się w przyjacielskie i kiedy zobaczyłam, jak fajnie się współpracuje z kimś, kogo lubię, kto jest mi bliski, to trudno jest mi z tego zrezygnować. „Lew Lucjan” powstawał na cztery ręce, tak samo zresztą jak „Plastelinek”. Jonka robiła skład i projekt graficzny. No i ja siedziałam, pisałam, a ona to wrzucała w komputer i mówiła: „Słuchaj, tu jest za mało światła. Czy możesz jedną linijkę wyrzucić, bo będziemy miały więcej miejsca, będzie ładniej”. I ja skracałam: tu jedno słowo, tu całe zdanie, żeby jej lepiej wchodziła ilustracja, żeby nie było za ciasno, żeby było więcej powietrza. Żeby tekst jak najlepiej współgrał z obrazem.

ASC: A czy autor ma wpływ na to, jakimi ilustracjami zostaną opatrzone jego teksty?

RJW:To chyba zależy od tego, czy chce go mieć. Ja należę do takich autorów, którzy może są dla wydawców trudni, ale upieram się jak osioł przy tym wpływie. Często mam już upatrzonego ilustratora i jeżeli mam do niego zaufanie, to się absolutnie nie wtrącam. Wiem, że są pisarze, którzy dzwonią i modyfikują postać, mówią: a tu za gruby, a tu za chudy, a tu nie taki nos. Ja nigdy takich oczekiwań nie miałam. Dla mnie książka to nie tylko ilustracje, to jest cały projekt graficzny, pomysł na książkę. Wystartowałam z wysokiej półki, bo mój debiut czyli „Sznurkowa historia” graficznie jest autorskim projektem Agnieszki Żelewskiej, za który zresztą został 5 lat temu wyróżniony na Pro Bolonia i potem trudno mi było potem zejść niżej. Agnieszka, Ewa Poklewska-Koziełło, Jonka Jung – to są moje ulubione ilustratorki i bliskie mi osoby. Mam do nich całkowite zaufanie. Kiedy tekst trafia do nich, wiem, że będzie harmonijną całością z obrazem. Ale oczywiście jestem otwarta na nowych grafików, bo jest mnóstwo świetnych twórców, z którymi nie miałam okazji dotąd współpracować. Marzy mi się książka z Marią Ekier, Piotrem Fąfrowiczem, Grażką Lange…

ASC: Bohaterowie Twoich książek buntują się przeciwko narzuconym im rolom: czarownik nie chce być zły, królewna chciałaby żyć tak jak inne dzieci, a sznurek cierpi, skazany na zapomnienie wśród innych szpargałów…

RJW: To jest bardzo miłe, że zadajesz takie pytanie, bo okazuje się, że widzisz coś więcej, niż ja widzę. Nigdy o tym w ten sposób nie myślałam, ale tak chyba jest, masz rację. Ja zawsze byłam trochę buntowniczką, chciałam wszystko robić po swojemu. Może to dlatego, że nie godzę się na beznadzieję, na głupotę, na to, że tak musi być, bo tak. Muszę zrozumieć, dlaczego tak musi być, drążę, pytam, szukam wyjścia i okazuje się, że nawet jak drzwi są zamknięte, to zawsze jest jakieś okno. A jak nie ma, to można wydłubać chociażby lufcik, żeby złapać oddech. Wierzę też w siłę sprawczą marzeń, pragnień, pasji. Wierzę, że mamy w sobie ogromną moc i potrzebę kreacji – na różnych polach. I że zakopanie tej tęsknoty w sobie, niepójście za nią to jest odebranie sobie jakiejś części siebie. Odebranie sobie prawa do rozwoju i do rozkwitnięcia. Wielu ludzi nigdy nie rozkwita, bo się nie odważyło nawet pomyśleć, że mogą. Czytałam gdzieś niedawno, że dwiema emocjami, którymi kierujemy się w życiu, są strach i miłość. Reszta to tylko pochodne. Nie wiem, czy to prawda, ale wiem, że kiedy kieruje nami miłość – rozwijamy się. Kiedy kieruje strach – zatrzymujemy się. l moi bohaterowie chyba strasznie chcą być kierowani przez miłość. A ja chcę, żeby byli żywi. I domagam się prawa życia dla nich, obojętnie czy są rynną, czy sznurkiem, czy wymyśloną postacią jak Gębolud. Chcę, żeby byli spełnieni i szczęśliwi. Każdy na swój sposób i w miarę możliwości.

ASC: Podejmujesz bardzo trudne, a czasem nawet z pozoru nieinteresujące dla dzieci tematy. Tak było w przypadku książki z serii „Warszawa 1944″ zatytułowanej: „Halicz” czy „Jak to działa? Elementarz demokracji”. Nie obawiałaś się o to, jak te pozycje będą przyjęte?

RJW: Lubię wyzwania. A zamienić „nudy” w coś, co się da przeczytać i przyswoić to spore wyzwanie. Wiele się można podczas takiej pracy samemu nauczyć. To swoista ekwilibrystyka – znaleźć prosty sposób do wyrażenia trudnych rzeczy. Przy demokracji strasznie się namęczyłam, żeby w ogóle zrozumieć o co chodzi. Chciałyśmy z Ewą Poklewską zamieścić w książce taki czytelny grafik dla dzieci: tu burmistrz, a tu prezydent; tu wójt, a tu sołtys. Byłam nawet w Urzędzie Miasta Gdańska, żeby ktoś mi rozpisał te zależności między władzą gminną, wojewódzką i państwową. I okazało się, że nikt nie jest w stanie nam takiego grafiku naszkicować, bo pewne rzeczy się po prostu tak czytelnie nie łączą. No ale skoro urzędnik miejski ma z tym problem, to jak to wytłumaczyć dziecku?! Jakoś się jednak udało. Aczkolwiek temat jest taki sobie i sama bym nie wpadła, żeby o tym pisać. Inaczej było z „Haliczem”, książką o powstaniu warszawskim. Powstanie zawsze mnie intrygowało, a ta książka to w rzeczywistości rozmowa z powstańcem z batalionu „Zośka”, Henrykiem Kończykowskim, tytułowym „Haliczem”, którą dostosowałam do potrzeb dziecka. Dlatego zabrałam na spotkanie z Haliczem moją córkę Mariannę, wtedy 11-letnią. I słusznie, bo jej pytania były zadawane z perspektywy nieobciążonego wojną pokolenia, dla którego nic nie jest oczywiste. Na przykład, kiedy dowiedziała się o kompletach, była zdumiona: „Ale po co? Przecież to fajne, że nie musieliście chodzić do szkoły!”. Bardzo zależało mi na takim żywym spojrzeniu, ja już go nie mam. Jestem wychowana na „Czterech pancernych” i wojna jest we mnie, chociaż jej nie przeżyłam. Pokolenie naszych dzieci już tego nie czuje. I bardzo dobrze. Ale powinny znać historię swojego kraju, powinny ją zrozumieć, to część ich dziedzictwa. Ale żeby mogły ją przyswoić, żeby je zainteresować, tekst musi być w kontakcie ze współczesnym dzieckiem.

ASC: W nowo powstałym wydawnictwie Bajka właśnie ukazała się Twoja książka „Maleńkie królestwo królewny Aurelki”. Czy przygotowujesz jeszcze jakieś niespodzianki dla małych czytelników?

RJW: Wiosną Book House wyda moje „Rozmowy ze świnką Halinką”, które ukazywały się 2 lata temu na łamach „Misia”. Teraz dostały zupełnie nową i bardzo piękną oprawę graficzną autorstwa Jony Jung. Książka jest już gotowa, a świnka – choć w sukience, nie całkiem grzeczna – taka „z pazurem”, o ile świnki mogą mieć pazury. Teraz czekamy tylko na pacynkę, która będzie dołączana do książeczki. Bohaterem książki, oprócz tytułowej Halinki jest Filip, którego rodzice – jak to często dziś bywa – są nieustannie zajęci. Chłopiec rozmawia więc o wszystkim ze swoją świnką-pacynką. Świnka jak powiedziałam jest temperamentna i ma dziecięco-absurdalne poczucie humoru. I tak na przykład kiedy ze stołu spada talerzyk, bezczelnie zwala winę na ofiarę, twierdząc, że „talerzyk sam się rzucił”. Ta historia zresztą zdarzyła się naprawdę, przy moim własnym stole. Z tą różnicą, że „w zaparte” szła wtedy nie świnka tylko moja osobista córka Hania. Bardzo lubię tę książkę, bo ona jest trochę inna, to głównie dialogi pisane w czasie teraźniejszym. Dzięki nim oglądamy świat z perspektywy dziecka. No i będzie pacynka, którą – mam nadzieję – rodzice pobawią się wspólnie z dziećmi. Kiedy dziecko jest wyposażone w pluszaka i mówi niejako „przez niego”, to można naprawdę kapitalnych rzeczy się dowiedzieć.

ASC: Podobno historia Florki zaczęła się od znalezienia dziwnej maskotki w sklepie z używanymi ciuchami. Czy jeszcze któryś z pomysłów na książkę poprzedzony jest podobnie ciekawą historią?

RJW: Nie wiem, czy to ciekawe, ale pomysł na „Królewnę” po prostu mi się przyśnił. A konkretnie przyśniła mi się wieża wyposażona we wszystko, o czym można zamarzyć. Miała tylko jeden defekt – nie miała schodów, nie było kontaktu między wieżą a ziemią. Natomiast „Świnka Halinka” urodziła się, ze… zbiegu okoliczności. Miałam wymyślić nowym cykl do „Misia”, więc siedziałam w domu i wypisywałam sobie różne pomysły. Tego dnia od góry do dołu byłam ubrana na różowo, co nieczęsto mi się zdarza. Więc kiedy niespodziewanie wpadła moja przyjaciółka Lucyna, już w drzwiach zapytała: „A co ty dzisiaj taka świnka Halinka?”. Tak mnie to rozbawiło, że już nie szukałam innego pomysłu. Dopiero potem dowiedziałam się, że mój ulubiony Wojciech Mann prowadził audycję o tym tytule…

ASC: Wiem, że jest też taki zespół.

RJW: Też słyszałam. Okazało się, że wpisałam się w coś, co już istnieje. Najwyraźniej świnka Halinka to ważna postać w kulturze i pewnie jeszcze wiele razy nas jeszcze zaskoczy, wyskakując niespodziewanie w różnych projektach.

ASC: Florka to ulubienica dzieci, laureatka licznych nagród. Na jej podstawie ma powstać film animowany. Czemu zawdzięcza tę popularność?

RJW: Nie mam zielonego pojęcia. Ale mogę się zastanowić. Starałam się, żeby Florka była żywa i prawdziwa, bliska dzieciom. Te pytania: „Gdzie jesteśmy kiedy śpimy?”, „Jak przyłapać fasolkę na rośnięciu?” „Gdzie chowa się czas, którego ciągle nie ma?” – to są pytania dzieci. Anna Nasiłowska, zainspirowana i zafascynowana pytaniami swojej córki, napisała genialną książkę o filozofii czterolatki. Florka też jest taką trochę dziecięcą filozofką. Ma w sobie nieposkromioną ciekawość, poczucie humoru i śmieszny długi nos, który wszędzie wtyka. Ale jest wiele kapitalnych książek, które nie łapią tak dzieci. Może dlatego, że ta Florka jest taka lekko nieporadna? Dzieci się trochę z niej śmieją, ale widzą, że w ten sposób troszkę się też z siebie śmieją. Ma kompleksy, o których potrafi powiedzieć, umie się zezłość, ale też przeprosić, nikogo nie udaje. Jej popularność na pewno wynika też z tego, jak wygląda. A to już zasługa Jonki, która wielokrotnie mówiła o swoich dziecięcych fascynacjach Muminkami. No więc zabawny niegłupi tekst, ciepłe ilustracje… Ale jest wiele takich książek, które jednak nie zapadają tak dzieciom w serce. Więc tak naprawdę nie wiem. Może zapytać Wojtka Widłaka? Może on wie? Jego Pan Kuleczka, to przecież bohater, który urzekł. I dzieci i dorosłych. Okrągły człowieczek mieszkający z kaczką, psem i muchą, której prawie nie widać… Moim zdaniem wiele w tym magii.

ASC: Czyli sprawa pozostaje niewyjaśniona.

RJW: Tak, to jest tajemnicza sprawa. Zwłaszcza, że zyskała nie tylko sympatię dzieci, ale tez krytyków. Koziołek Matołek czyli nagroda im. Makuszyńskiego, nagroda Biblioteki Raczyńskich, Bestsellerek – sporo jak na jedną małą ryjówkę. To jest wielkie szczęście dla bohatera i dla pisarza – zyskać uznanie z dwóch stron. Jakby tego było mało – ma powstać serial. Bo okazało się, że „Florka” jest bardzo filmowa. Dostałam propozycję z wytwórni filmowej Animapol z Łodzi, teraz czekamy na dofinansowanie z Instytutu Sztuki Filmowej. Jeśli będą pieniądze, będzie serial. Mam nadzieję, że to przybierze realne kształty, bo nie ukrywajmy, dla książki to zawsze dobrze, gdy powstaje film. To może być też ciekawe doświadczenie, bo napisałam już kilka odcinków scenariusza, a scenariusz rządzi się innymi prawami – trzeba wszystkie emocje przełożyć na działanie i słowa, na ruch, więc te odcinki znacznie różnią się od książkowych. Ale cokolwiek się nie zadzieje serialem, na pewno będzie trzecia książkowa „Florka”. Mam nadzieję, że już na wiosnę.

ASC: Czy któraś z Twoich książek ma dla Ciebie specjalne znaczenie?

RJW: Z książkami jest trochę jak z dziećmi – wszystkie kocha się tak samo, ale każde inaczej. Jednak szczególnie bliska jest mi chyba pełna świnek i prosiaków „Kamienica”. Lubię groteskę, ten nieco przewrotny sposób patrzenia na rzeczywistość, który tam zastosowałam. No i nie ukrywajmy – choć Klara Kwik nie jest moim lustrzanym odbiciem, mamy wiele wspólnego. Więc kiedy Joanna Olech napisała, że ta książka jest trochę dla dorosłych, to bardzo mnie to ucieszyło. Książką o specjalnym znaczeniu jest też „Maleńkie królestwo królewny Aurelki” – mój prezent dla wszystkich dziewczynek, bo każda z nas została wychowana na micie królewny. I ten mit się za nami tłucze. Starałam się w tej historii odrzeć księcia i królewnę ze stereotypów i, tym samym, wyzwolić z nich nasze dziewczynki. Jak Aurelka wyzwala się z najpiękniejszej sukni świata, bo jest w niej jej po prostu straszliwie niewygodnie. Aurelka mówi co myśli, nie zawsze najmądrzej, ale zawsze po swojemu. Popełnia błędy, wydaje niemądre rozporządzenia, ale umie się też przyznać do niewiedzy i bezradności. Kiedy nie wie co zrobić, wyrusza do lasu po pomoc. I znajduje ją, przy pysznej herbacie i kawałku ciasta w chatce mądrej starej Jagi. Więc kiedy na placu pojawia się królewicz Emeryk, oświadcza mu, że nie zamierza jeszcze wychodzić za mąż. Do tego smok, który oczywiście znajduje się na stanie królestwa, wcale nie zamierza walczyć, za to namiętnie żuje krówki. Królewicz, który wiedzę o życiu czerpie z poradnika „Jak pokonać smoka i zdobyć królewnę”, dostaje ataku złości. Jednak kiedy się uspokaja, dochodzi do wniosku, że decyzja o małżeństwie nie była wcale przemyślana. On po prostu robił to, co myślał, że robić należy. I ja staram się tych moich bohaterów uwolnić z takich właśnie stereotypowych ciasnych skarpetek – niech uczą się iść własną drogą. A dokąd dojdą, to się okaże w historii. Aurelka jest bardzo niezależna, ale też ma swoje wady. Chyba ma się nauczyć odrobiny łagodności i troszkę pokory by jej się przydało. I, chociaż wiele bajek o królewnach już napisano, myślę, że Aurelka jest bardzo bliska współczesnym dziewczynkom, które – chociaż wciąż mają słabość do kiczowatego różu – intuicyjnie czują, że bycie królewną, to coś więcej niż czekanie na księcia na Wieży Oczekiwań. I dla nich jest ta historia. O tym, jak zostać królewną własnego życia, jak mądrze rządzić swoim królestwem, które każda z nas posiada. Bo posiada!

ASC: Dziękuję za rozmowę! Rewelacyjnie słuchało mi się Twoich opowieści!

Z Roksaną Jędrzejewską-Wróbel, specjalnie dla portalu Qlturka.pl, rozmawiała Agnieszka Sikorska-Celejewska (fot. przy zajawce Agnieszka Żelewska)

Roksana Jędrzejewska-Wróbel
fot. Dominik Werner

Roksana Jędrzejewska-Wróbel – Gdańszczanka, mama trójki dzieci. Z wykształcenia doktor literaturoznawstwa Uniwersytetu Gdańskiego (promotor – Stefan Chwin). Z zamiłowania – autorka ponad dwudziestu książek dla najmłodszych. Debiutowała 5 lat temu w Naszej Księgarni „Sznurkową historią”. Od tego czasu publikowała w takich wydawnictwach, jak: Literatura, Media Rodzina, Fro9, GWP, WSiP, GWO, Muchomor, Lektor Klett.
Współpracowała z miesięcznikiem dla rodziców „Dziecko” oraz dwutygodnikami dla dzieci – „Świerszczyk” i „MIŚ” a także z redakcją dziecięcą Polskiego Radia jako autorka słuchowisk. Współscenarzystka i autorka piosenek do dobranocki „Babcia Róża i Gryzelka” (1TVP). Autorka tekstów do podręczników (WSiP, Nowa Era, Operon) oraz bajek terapeutycznych. W wolnych chwilach pisze wiersze dla dorosłych, za które dostała kilka nagród.
W 2007 otrzymała medal „Zasłużeni dla kultury – Gloria Artis”. Jest członkiem Polskiej Sekcji IBBY i Stowarzyszenia Pisarzy Polskich.
Jej książki były kilkakrotnie nominowane w kategorii „Książka Roku” Polskiej Sekcji IBBY („Gębolud” – 2004, „Kamienica” – 2006, „O słodkiej królewnie i pięknym księciu” – 2008). Poza tym otrzymały sporo nagród i wyróżnień. m.in.: złoty medal na Targach „Edukacja” i wyróżnienie Komitetu Ochrony Praw Dziecka oraz wyróżnienie Targów Edukacyjnych „Edukacja XXI” (za serię z „Plastelinkiem”), tytuł „Książki wiosny 2008″ Biblioteki Raczyńskich oraz nagroda „BESTESELLER-ka” (za książkę „Florka – pamiętnika ryjówki”). Natomiast przewrotna historia z trzema zakończeniami „O słodkiej królewnie i pięknym księciu” została wpisana na listę Skarbów Muzeum Książki Dziecięcej, a „Kosmita” – książka o autystycznym chłopcu – na Złotą Listę Fundacji ABCXXI „Cała Polska Czyta Dzieciom”.

(Dodano: 2009-11-23)

Dodaj komentarz