Piszę dla dziecka w sobie – rozmowa z Zofią Stanecką

Książki dla dzieci czytam od zawsze. Mam takie, które są ze mną zawsze, czy się przeprowadzam, czy coś mi się w życiu posypie. Poza nieodłączną Jane Eyre i kilkoma tytułami z literatury dla dorosłych – w większości ukochane książki to te dla dzieci. – Z Zofią Stanecką – pisarką, autorką takich książek dla dzieci, jak seria o Basi, „Księga Ludensona”, „Świat według Dziadka”, „Kto polubi Trolla”, „Tajemnica namokniętej gąbki” i wielu, wielu innych, rozmawia Kalina Cyz.

Kalina Cyz: Spełnienie marzeń czy zbieg szczęśliwych okoliczności? Jak to było w przypadku Pani pisania?

Zofia Stanecka: Myślę, że wszystko naraz. Kiedy byłam mała, miałam rozmaite marzenia – bardzo chciałam zostać wilkiem na przykład, serio! Czytałam zupełnie zatrważające ilości książek o wilkach. Wszystkie pieniądze, jakie dostałam z okazji Pierwszej Komunii, wydałam w antykwariacie na książki o psach i wilkach, takich autorów jak James Olivier Curwood, Jack London. Dosyć wcześnie zorientowałam się jednak, że w wilka się nie zmienię, ale miałam mnóstwo innych pomysłów. Chciałam na przykład zostać malarką, tylko że to marzenie zostało zduszone na jakimś kółku plastycznym, kiedy dowiedziałam się, że mam talent, ale nie aż taki. Bardzo to zapamiętałam. Nie twierdzę, że zostałabym malarką. Wolę słowa, więc pewnie i tak wybrałabym pisanie. Jednak pamięć o tamtym jest ważna dla mnie dziś, gdy sama czasem prowadzę warsztaty z dziećmi. Bardzo uważam, żeby nigdy żadnemu dziecku nie zamknąć jakiejś drogi.

Książki były zawsze blisko mnie: byłam dzieckiem, które trudno było wypchnąć na dwór, bo ciągle czytałam. Światy, które znajdowałam w książkach, były dla mnie niesłychanie istotne. Zostanie pisarzem to by było coś – takie miałam więc marzenie, choć – w moim odczuciu – nierealne. Może dlatego, że przyjaźniłam się z Ireną Jurgielewiczową, która była damą, a ja damą się zupełnie nie czułam. A wtedy wydawało mi się właśnie, że pisarka musi być damą (śmiech). Poza tym ona była mądra, była starsza ode mnie o jakieś 70 lat. Lubiłam słowa, odnajdywałam się w literaturze, ale w szkole na lekcjach polskiego ciągle słyszałam, że stać mnie na więcej. Nie wierzyłam w to, że moje marzenie o byciu pisarką jest możliwe.

KC: Czyli teraz czas na te szczęśliwe zbiegi okoliczności?

ZS: Tak się szczęśliwie stało, że wszystkie drogi, jakie w życiu podejmowałam, prowadziły mnie do pisania i bardzo dużo ludzi wokół uwierzyło we mnie, zanim ja sama uwierzyłam w siebie. Irena Jurgielewiczowa we mnie wierzyła. Zrobiłam z nią wywiad, który – jak się okazało – został dobrze przyjęty. Mój promotor, nieoceniony Grzegorz Leszczyński, zawsze twierdził, że ja nie piszę prac naukowych, tylko literaturę. On zresztą polecił mnie do pisma „Plac Słoneczny 4”, gdzie spotkałam Joannę Olech, która też we mnie uwierzyła. Zaczęłam pisać listy do studiującej w Paryżu przyjaciółki o tym, jak to jest być młodą mężatką. Miało być lekko i zabawnie. Tylko że ta przyjaciółka wróciła do Polski i została wydawcą, a następnie inspiratorką „Basi”. Te wszystkie osoby mówiły mi, że powinnam pisać. Może dlatego gdzieś po drodze zapomniałam to szkolne zdanie: „stać cię na więcej”. Teraz myślę, że stać mnie na dokładnie tyle, ile robię. I że to jest w porządku.

KC: A trudno jest pisać dla dzieci?

ZS: Dla mnie to jest przede wszystkim bardzo naturalne. Może dlatego, że książki dla dzieci czytam od zawsze. Mam takie, które są ze mną zawsze, czy się przeprowadzam, czy coś mi się w życiu posypie. Poza nieodłączną Jane Eyre i kilkoma tytułami z literatury dla dorosłych – w większości ukochane książki to te dla dzieci.

KC: Możemy zdradzić, jakie książki są tak bliskie sercu Zofii Staneckiej?

ZS: Moim numerem jeden w dzieciństwie było „O czym szumią wierzby” Kennetha Grahama. To książka, którą tłumaczyła kuzynka mojej babci, a moja babcia odpowiadała za przekład wierszy, posiadam więc pierwsze polskie wydanie z podpisem odręcznym mojej mamy, która to dostała od swojej mamy. To pierwsza ważna książka: w niej jest zawarte wszystko, co w literaturze cenię najbardziej – błyskotliwy opis rzeczywistości połączony z elementami magii. Ale magii nie jako czarów, ale czegoś fantastycznego, niezmiernie potrzebnego do radzenia sobie z rzeczywistością. Dalej literatura angielska: uwielbiałam „Kubusia Puchatka”, „Pierścień i różę” Thackeraya. Miałam pierwsze polskie wydanie tej ostatniej, w płóciennej oprawie – jak się później okazało, ono nie było kanoniczne. Dalej: Astrid Lindgren, Tolkien, seria o Misiu Paddingtonie – czyli książki, które dziś są już klasyką. Ale jedno mogę stwierdzić na pewno: literatura brytyjska była najważniejszą literaturą mojego dzieciństwa. Z jednym wyjątkiem: Bolesław Leśmian. Jego „Klechdy sezamowe” i „Sindbad żeglarz” do dziś są dla mnie niedościgłym wzorem używania słów i tworzenia baśni.

KC: To wiemy już, jakie książki czyta pisarz piszący dla dzieci i co czytanie tych książek mu daje. A co daje pisanie, czyli tworzenie? Czy ważny jest odbiorca – ważne jest dziecko?

ZS: Zdarza mi się napisać książkę dla jednego, konkretnego dziecka, jak w przypadku „Gdy pada deszcz”. Napisałam ją dla Gai. Ta dziewczynka skradła kawałek mojego serca. Ale tak naprawdę to chyba piszę dla siebie. Piszę dla dziecka w sobie. Może dlatego, że bardzo silnie pamiętam, jak to jest, gdy jest się dzieckiem. Jakie ma się emocje, jak bardzo wszystko się wtedy przeżywa; że jak coś boli, to bardzo boli; że jak jest szczęście, to jest to szczęście po kres; że jak nie można mieć czegoś, czego się bardzo chce, to jest to koniec świata; że jak zabraknie miłości, to jest jeszcze gorzej niż koniec świata, bo tracimy grunt pod nogami. Myślę, że pisząc o emocjach dzieci, chcę je uchwycić. Bo emocje w dzieciństwie to coś, co definiuje świat. I w tym sensie, pisząc dla siebie, piszę dla wszystkich dzieci.

KC: Ale w świecie dorosłych też tak jest, czy nie?

ZS: Niby tak, ale my, dorośli, wiemy, że jak ktoś się od nas odwróci, to choć nasze nieszczęście jest prawdziwe, to może za rogiem spotkamy kogoś, kto nas pocieszy albo może sami siebie pocieszymy. A dziecko w momencie przeżywania tego parasola ochronnego nie ma.

KC: Czyli to pisanie jest z misją?

ZS: Nie wiem. Może tak. Chyba tak, tylko ja się tego bardzo boję. Boję się takiej opinii, że „Oto Zofia Stanecka to jest taka pisarka, która pisze o trudnych sprawach i POMAGA sobie z nimi radzić” – jak pani napisała w jednej recenzji. Pisanie dla dzieci łączy się dla mnie z odpowiedzialnością, traktuję to bardzo poważnie, ale jednocześnie twórczość sama w sobie musi być wolna. Muszę mieć poczucie, że nie napiszę nic, co skrzywdzi dziecko, a jednocześnie, że mogę napisać wszystko. Opisuję świat tak, jak go widzę. To jest ciągłe balansowanie pomiędzy tym, że chcę móc wszystko, a jednocześnie czuję tę odpowiedzialność. Boję się dydaktyzmu i nie chcę mieć łatki kogoś, kto naucza. Wcale nie jest tak, że wiem coś więcej niż inni ludzie. Że na przykład wiem lepiej, jak wychowywać dzieci. Sama się z tym borykam. Pisanie jest dla mnie także szukaniem odpowiedzi. Często stawiam się w sytuacji mojego bohatera. Literatura czasem wyprzedza życia, a ja, później, w życiu, „testuję” te książkowe rozwiązania.

KC: Ale Basia na przykład bardzo dzieciom pomaga. Mówię to jako mama – nam wiele razy bardzo, bardzo pomogła (śmiech).

ZS: To jest bardzo miłe, kiedy od kogoś dowiaduję się, że Basia pomaga, ale jednocześnie trochę się tego boję – właśnie dlatego, że nie czuję się mądrzejsza. Kiedy piszę, mogę sobie pozwolić na gdybanie. Ale nie chcę dawać żadnych gotowych rozwiązań typu: „zrób tak, tak powiedz. Albo nafukaj, albo przytul”. To nie jest 1:1.

KC: A nie kusi Pani czasem, by napisać coś dla dorosłych?

ZS: Oczywiście, że kusi. Mam „rozgrzebane” dwie takie książki, ale póki co mam tak dużo zleceń i wyjazdów na spotkania autorskie, że nie mam kiedy tym się zająć. Pisanie to moja pasja, ale też sposób zarabiania pieniędzy. Pisarz nie ma tzw. wolnego czasu, bo do pisania dochodzi jeszcze codzienne życie, dom, dzieci, pies, żółw. Całe to życie streszczające się w słowach: „ratunku, mamo, skończyły się zeszyty!”. Na dłuższą książkę potrzeba wyciszenia, skupienia. Póki co tego nie mam. Może kiedyś…

KC: Którego bohatera ze swoich książek Pani lubi szczególnie?

ZS: Anielkę z „Basi” – bardzo! Stefana Jeteckiego z „Księgi Ludensona” – bardzo, bardzo! Ze Stefanem wydarzyła się zresztą wyjątkowa historia. Chciałam stworzyć bohatera negatywnego, chociaż zabawnego. W czasie pisania okazało się, że Jetecki nie jest zły do końca i że właśnie on głęboko zapadł mi w sercu. Może w ogóle nie umiem napisać takiego całkiem złego bohatera? Dobrze mi się go pisało; dobrze mi z nim było. Czułam prawdziwą radość, że on jest gdzieś obok.

KC: Można więc wyjątkowo lubić wybranych bohaterów?

ZS: O tak, zdecydowanie. Kiedy piszę, to staję się po trosze każdym z nich: Zuzią, Basią, Anielką. Do każdego z nich coś czuję, każdemu oddaję cząstkę siebie.

KC: Moja córka by mi nie wybaczyła – myślę, że inne dzieci też – gdybym nie zapytała, o czym będzie następna Basia?

ZS: Basia, która już „się rysuję” (bo tekst powstał wcześniej), to „Basia i basen” – pojawi się w księgarniach w przyszłym roku. A Basia, nad którą teraz pracuję, to „Basia i biblioteka” – i jest to mój osobisty hołd dla wszystkich dzielnych bibliotekarek. Chociaż Basie nie są książkami z hołdem, ale to jest szczególny przypadek, bo moja mama pracowała jako bibliotekarka. A ja na swojej drodze spotykam cudownych bibliotekarzy i bibliotekarki. Co więcej, biblioteki to miejsca, które szczególnie lubią Basię.

KC: Jakie są Pani inne plany poza „Basią”?

ZS: Dalszy ciąg matematycznego Fredka; dalszy ciąg Gai z serii „Poczytaj ze mną”; jakieś nowe „Czytam sobie” – jedna będzie o Troi. Śmieję się, że napisałam nową „Iliadę”, ale taką bez ą ę, i bez konia i pięty (śmiech). Może też uda się przed końcem roku ukończyć jeszcze ze dwie rozgrzebane rzeczy. Bardzo na to liczę.

KC: Trochę tajemniczo zabrzmiało na koniec…

ZS: Tak, ale nie mogę za dużo mówić, bo to potem Gucio z tego wyjdzie, a nie książka, więc nie zdradzę.

KC: Za wszystkie plany trzymamy mocno kciuki. Dziękuję za rozmowę!

Z Zofią Stanecką rozmawiała Kalina Cyz.

zofia-stanecka

Dodaj komentarz