„Być Włóczykijem znaczy…”, subiektywnie o najnowszej książce Agnieszki Taborskiej

Nie tak dawno musiałam pojechać w podróż służbową. Kilkaset kilometrów w jedną stronę, kilka dni na miejscu i z powrotem. Zazwyczaj jeżdżę samochodem. Ciasny, ale własny. Strefa ciszy lub duet ze Stingiem bynajmniej nie śpiewany w piano. Jem co chcę i kiedy chcę. No i mogę spakować tyle książek i kiecek, ile zmieszczę do bagażnika, a nie tyle, ile dam radę unieść moją kontuzjowaną ręką. Tym razem było inaczej.

Postanowiłam dać szansę PKP i nacieszyć oczy kolorami jesieni. Dlaczego o tym piszę? Nie znałam wtedy jeszcze „Włóczykija”, ale gdy pociąg (jak to zwykle bywa) zatrzymał się w polu niedaleko lasu, widziałam niejednego. Słońce było obłędne, liście mieniły się takimi kolorami, że człowiek sam się do siebie uśmiechał i do tego jeszcze taki widok… Biegły zgrają: trzy lub cztery, nie pamiętam dokładnie. Jeden był czarny, drugi beżowy z długim włosem, a inny jeszcze taki rudawy. Szalały, przewracały się, tuliły do siebie, kochały. Wiatr targał im uszy, a one miały – jak to kundle – takie uśmiechnięte pyszczki. Pomyślałam sobie wtedy z lękiem, czy jak przyjdzie mi jechać tą trasą w grudniu, one będą tu jeszcze…

Kilka dni po moim powrocie do Warszawy przyszła do mnie książka „Włóczykij” Agnieszki Taborskiej, Wydawnictwo Prószyński i S-ka, Warszawa 2018. Przeczytałam pierwsze zdania: „Jestem Psem Włóczykijem. Być Włóczykijem znaczy być jednocześnie wszystkim i niczym. Wszystkim, bo wącha się wiatr i prawie fruwa, i niczym, gdy godzinami się moknie bez nadziei na schronienie”. I znów miałam te psy przed oczami. A później była już tylko ta książka i inne psy, całe mnóstwo psów. Jedne miały jedzenia „po czubki opadłych z przeżarcia uszu”, inne wiązane na czubkach głowy uszy, „żeby nie brudziły się w misce”, jeszcze inne spały w ekskluzywnych hotelach, inne pracowały na wybiegach lub w cyrku. Ale było tam też sporo o psach wolnych, takich, które jak Włóczykij miały „cały świat zatknięty za uchem!”, pustą miskę i nadzieję na spotkanie swojego człowieka.

Autorka z czułością opowiada dzieciom o tym, czym jest (czym może być) pieskie życie i czyni to w taki sposób, że do książki wraca się tak często, jak i do rozmów z cyklu: „kiedy w końcu będziemy miały pieska?”.

Po tej lekturze wiem, że prędzej czy później jakiś Włóczykij zawita do naszego domu, a ja nie będę taką racjonalną mamą, bo przecież: „nigdy nie jest się kimś na zawsze”…

Dziękuję Autorce za książkę, która nie tylko jest piękną psią opowieścią, ale jest też wspaniałą lekcją empatii i miłości do zwierząt.

Z całego serca polecam, wspominając wszystkie moje czworonożne Przybłędy.

Kalina Cyz

włóczykij

Dodaj komentarz