¾ z naszych rodziców rysowało – wywiad z Ewą Kozyrą-Pawlak i Pawłem Pawlakiem

Może po prostu mieliśmy szczęście: w każdym ważnym momencie profesjonalnych decyzji otoczenie akceptowało nasze wybory i okazywało nam zaufanie – mówi Paweł Pawlak, ilustrator i autor książek dla dzieci.

Agnieszka Sikorska-Celejewska: Podobno Państwo Pawlakowie pracują jak inżynierowie, nie czekając na natchnienie i odpowiedni moment. A w Waszych książkach czuje się ogromną radość tworzenia. Oglądając je, mam wrażenie, że to bardziej zabawa niż praca…

Ewa Kozyra-Pawlak: Są takie chwile, w których człowiek zapomina, że to praca i się bawi jak dziecię, jednak najczęściej nie opuszcza go świadomość terminu i to nie jest już zabawne. A natchnienie? Są dni lepsze i gorsze, ale są niestety też takie, które do pracy twórczej zupełnie się nie nadają.

Paweł Pawlak: Och, przecież i inżynier może odczuwać radość tworzenia! A projektowanie książek to czynność, którą od pewnego momentu zarabiam na codzienną marchewkę. Nie wiem, czy na natchnienie i odpowiedni moment chciałby czekać ZUS, piekarz i elektrownia… Nie bardzo wierzę w natchnienie. Zdarzają się wprawdzie olśnienia, które pozwalają w mgnieniu oka dostrzec rzeczy inaczej, ciekawiej, ale rosną one tylko na podłożu z setek kresek, szkiców i notatek. Wierzę w mrówczą pracę.

Ewa Kozyra-Pawlak_1
Kazimiera Iłłakowiczówna, „Chodzi, chodzi Baj po ścianie”, il. Paweł Pawlak, wyd. Media Rodzina, 2007

Czy to, co się czuje, siadając nad pustą kartką papieru, ulega zmianie pod wpływem doświadczenia i otrzymanych nagród?

EP: Troszkę z tego onieśmielenia pustą kartką ubywa, ale co też ja opowiadam – przecież już od dawna nie pracuję na kartkach. Może właśnie ze strachu?

PP: I ja, pochylając się nad białą kartką, czuję przestrach. Niestety, z każdym rokiem większy. Jest mi coraz trudniej konfrontować rojenia wyobraźni i przeczucia plastyczne z tym, co pojawia się w trakcie pracy. Doświadczenie nie dodaje mi pewności, a nagrody nie mają nic do tego. To rozmowa ze sobą…

Ilustracje pani Ewy i pana Pawła należą do tej nielicznej kategorii, którą kochają i dzieci, i krytycy. Czyje uznanie jest ważniejsze?

PP: Przesadza Pani i nie jestem pewien, czy chciałbym, by rzeczywiście tak było. Oczywiście każda pozytywna reakcja cieszy; wypatruję ich z napięciem, ale nie mniej pożądam krytyki, bo to ona pomaga weryfikować moje spojrzenia na ilustrację i podejście do książek. Odświeżająca może być zarówno opinia fachowca, jak i malucha z sąsiedztwa. Choć w sytuacji, gdy nie potrafię pogodzić się z krytyką, to pewnie łatwiej byłoby mi powiedzieć „Bachor się nie zna”, niż „Wielki autorytet się skompromitował”, więc chyba bardziej przejmuję się zdaniem profesjonalisty. Aha, jeszcze jedno: liczę się też ze swoim własnym zdaniem.

EP: Jedno i drugie jest ważne. Dzieciom dedykuję jednak inne aspekty tych ilustracji. Cieszy mnie, kiedy odczytują mój dowcip, nastrój, a wartości plastyczne może lepiej niech oceniają fachowcy.

Słyszałam o pewnej artystce, która po krótkiej przygodzie z ilustrowaniem książek dla dzieci, znalazła pracę w firmie reklamowej. Jej rodzina odetchnęła z ulgą: „W końcu jakaś NORMALNA praca!”. A jak Wasi bliscy reagują na tę osobliwą profesję?

EP: Prawdę mówiąc ¾ naszych rodziców rysowało, więc nigdy nie było problemu z akceptacją naszego zawodu. Tylko ¼ śmiała się z naszych ubrań. Teraz są dumni, zwłaszcza kiedy czytają o zawodowych sukcesach.

PP: Może po prostu mieliśmy szczęście: w każdym ważnym momencie profesjonalnych decyzji otoczenie akceptowało nasze wybory i okazywało nam zaufanie. Jednak pełne prawdziwego oburzenia zdanie: „Poprzestawiali mi zajączki!”, które wypowiedziałem, komentując layout jednej z moich książek, od lat nieodmiennie powoduje rozbawienie przyjaciół.

PawełPawlak_1
Ilustracja z książki autorskiej Pawła Pawlaka „Jajuńciek”, wyd. Muchomor, 2005

Człowiek, który na lekcjach zawzięcie rysował sceny batalistyczne i samoloty bojowe, obecnie słynie z kotków, krasnali i jajuńćków…

PP: Widać wojnę, śmierć oraz inne wielkie i trudne tematy przerobiłem na lekcjach polskiego w szkole podstawowej. Teraz łatwiej skupiać mi się na drobnych bytach. Ale przecież i w losach małych istot zdarzają się Wielkie Problemy… Taki Lugubros na przykład. Intuicja mówi mi, że zabieg takiej przenośni, dystans, ucieczka w uśmiech i groteskę, są rozwiązaniem nośnym i – przynajmniej teraz – na moją miarę…

Nie od dziś wiadomo, że portretuje Pan w książkach swoją żonę. A czy Pani zdarzyło się zamieścić gdzieś portret męża?

EP: Chyba tylko raz, w „Misiu”. Był to wiersz i obrazek. O literze „P” oczywiście.

PP: Dodam, że bohater tego wiersza miał problem z przeciśnięciem się przez szczelinę ogrodzenia. Z powodu tuszy… Najbliższe otoczenie jest często naturalną inspiracją. Ewa mówi, że postacie na ilustracjach obdarzam wciąż swoimi dłońmi.

Przeczytałam, że na pytanie o mistrza, bez wahania odpowiada Pani: „Pawlak”. Co takiego w twórczości męża tak bardzo Pani ceni?

EP: Mistrzowskich obrazów różnych artystów znam mnóstwo, ale mistrzostwo takie całościowe, to rzeczywiście widzę w moim PP, bo znam i obserwuję na co dzień: pracowitość, perfekcjonizm, porządek i pęd do poszukiwania. Na inne niż „P” litery też ma wiele przymiotów, ale wystarczy już tych komplementów na jeden wywiad.

Proza czy poezja? Co milej i łatwiej ilustrować?

EP: Nie ma reguły. Wszystko zależy od konkretnego przypadku. Na pewno najlepiej jest najpierw samemu wymyślić obrazek, a potem do niego opowiedzieć historię. Zdarzają się czasem po prostu trudne wyzwania, takie jak na przykład zrobienie kropli wody ze szmatki. W mojej technice trudne jest wykreowanie nastroju. Trudne jest światło, tęcza, albo dla mnie nawet… hipopotam. Trudne są najczęściej personifikowane przedmioty, a najłatwiejsze i najmilsze do pracy są nieodmiennie koty!

Ewa Kozyra-Pawlak_2
Kot, il. Ewa Kozyra-Pawlak

PP: Z mojego punktu widzenia nie jest to najistotniejszy podział. Najłatwiej ilustrować mi takie teksty, które uruchamiają wyobraźnię plastyczną, które „niosą” mnie same, a zostawiają przy tym jednocześnie dosyć dużo swobody na formalne harce. Nie ma raczej znaczenia, czy jest to proza, czy mowa wiązana; czy jest to liryka, czy utwór epicki. Paradoksalnie, nie muszą to nawet być teksty dobre literacko (to pewnie ta konstatacja pozwala mi zaopatrywać moje obrazki w przez siebie napisane teksty)… Ba, przecież książka w ogóle nie musi zawierać słów! Książka to dla mnie coś innego, niż tekst uzupełniony ilustracją, książka to obiekt aranżujący sytuację. Bardzo różnymi środkami.
Z drugiej strony zaskakująco dużo satysfakcji dała mi niedawno praca nad ilustracjami do atlasu świata, gdzie musiałem ściśle trzymać się precyzyjnych realiów i – podobnie jak Ewa – myślę, że nie ma tu żadnych reguł.

W pewnym momencie ilustrowanie przestało Panu wystarczać, i tak powstał „Jajuńciek”. Potem dołączył do niego „Nocny Maciek”. A Pani też przecież nie stroni od słowa pisanego. Co powstaje najpierw: tekst czy ilustracje?

PP: Tu także nie ma reguł. Zawiązkiem książki może być sam obraz, spotkanie szkicu z intrygującym podpisem, piękne pojedyncze zdanie, imię lub wizerunek bohatera, tytuł, pomysł na okładkę… Jeżeli jednocześnie mam przeczucie, że jestem w stanie zamienić taki prapomysł w coś intrygującego, to zaczynam szukać kolejnych elementów, które z tego ziarenka uczynią książkę.

EP: Bardzo ciekawa była dla mnie praca nad wierszami dla „Misia”, które jednocześnie ilustrowałam. Na przykład pisząc o wakacjach, wymyśliłam, że będzie to wiersz o ludziach podróżujących nad wodę z ogromną ilością plażowego ekwipunku, a wracających z wszędobylskim piaskiem. Napisać było łatwo, ale kiedy uzmysłowiłam sobie, że pointa wiersza i wszechobecność zgrzytających ziarenek nie będzie łatwa do zilustrowania szmatkami, potraktowałam słowo jak koło ratunkowe i napisałam tak: „Gdy wracają, pewnie wiecie, choć nie widać na obrazku, że podróżni i ich dzieci mają wszędzie pełno… piasku.”

W jaki sposób przydziela się baśnie z różnych kolekcji („Dziecko”, „Media Rodzina”) do poszczególnych ilustratorów? Czy ilustratorzy mają na to wpływ? Jeśli tak, to czym kierujecie się przy wyborze?

PP: Do „Kolekcji Dziecka” zostałem dokooptowany na samym końcu, gdy większość tekstów Ela z Agnieszką podzieliły już między siebie. Pamiętam jedynie swój dramatyczny apel, by dziewczyny okazały łaskę i przejęły ode mnie ilustrowanie którejś z kolei księżniczki. Na apel odpowiedziała Agnieszka, której oddałem albo „Królewnę Śnieżkę”, albo „Śpiąca królewnę”, w zamian otrzymując tekst bezfalbankowy. Potem Agnieszka poratowała mnie jeszcze raz, przejmując ilustrowanie przydzielonej mi „Złotej kaczki”. Musiałem zająć się wtedy fontanną z krasnalami…
W przypadku Andersena było inaczej. Media Rodzina dała nam duży zestaw do wyboru. Ewa zdecydowała sie na „Księżniczkę za ziarnku” z tych samych powodów, z jakich ja bym raczej tego tekstu nie wybrał: falbanki, szmatki w treści, sukienki, koronki etc. W „Łabędziach” podobała mi się melancholia i patos, z którym chciałem sie zmierzyć w ilustracji. Wydaje mi sie, że pozostali ilustratorzy serii również mieli swobodę wyboru baśni.
Ilustrator w każdej sytuacji ma pewien wpływ na wybór tekstu: gdy zawiedzie dyplomacja, może zawsze nie przyjąć oferowanej pracy.

Ewa Kozyra-Pawlak_3
H. Ch. Andersen, „Księżniczka na ziarnku grochu”, il. Ewa Kozyra-Pawlak, wyd. Media Rodzina, 2008

Panie Pawle, proszę powiedzieć, kto w Pana życiu miał takie wielkie krzaczaste brwi? Zaopatrza Pan w nie każdą groźną istotę w swoich książkach, nie ważne wilk czy człowiek.

PP: Stryjek Kazik. A opinia, że są atrybutem paskudnego charakteru, jest nieprawdziwa. Krzaczaste brwi pojawiły się w pierwszej ilustrowanej przeze mnie książce, a ich właścicielem był tam zatroskany i wcale nie groźny Święty Mikołaj. Nadużywam ich chyba dlatego, że są skutecznym sposobem pokazania emocji postaci. Dobrze, że nie zapytała Pani o to, kto w moim życiu miał takie nosy, jak postacie z książki „Połknął bocian żabę”…

Teraz nietrudno kupić książkę firmowaną nazwiskiem Pawlak, ale początki przecież nie były łatwe…

PP: Sam początek był więcej niż łatwy: wygrany przypadkiem konkurs i pierwsza polska książka z moimi ilustracjami (a druga w ogóle), która ukazała się w nakładzie 200.000 egzemplarzy, a mimo to nie było łatwo znaleźć jej w księgarniach. Rzekłbym, że świat stanął przede mną otworem, tyle że ja wtedy nie chciałem być jeszcze ilustratorem. Ten nakład nie przełożył się zresztą na luksusy, bo były to inne czasy. Pamiętam, jak drugą polską książkę – komiks o przygodach Guliwera – przygotowywałem siedząc na taborecie, na którym (a pode mną) znajdowało się kilka grubych tomów wielkiej ilustrowanej historii powszechnej. Kupno krzesła o regulowanej wysokości udało się dopiero dzięki pośrednictwu dyrektora Wydawnictwa Dolnośląskiego. Problemy powstały wtedy, gdy naszprycowany widokiem książek francuskich, chciałem sobie nieco poszaleć na polskim rynku, który w tym samym czasie, wraz ze zmianami politycznymi i ekonomicznymi, otworzył się jednocześnie i na świat, i na jego rynkowe zasady. Niestety, szukający szybkich i pewnych zysków nowi (i odnowieni) wydawcy brali z tego świata jedynie to, co błahe, toporne i krzykliwe. Zacząłem wtedy szukać pracy w innych krajach, ale i to nie ustrzegło mnie od kompromisów, o których pewnie wolałbym nie pamiętać. A po kilku latach coś drgnęło i u nas. Pojawiły się małe, pełne pasji wydawnictwa, z którymi potrafiliśmy się porozumieć, a które zmieniły i wciąż zmieniają oblicze polskiej książki. Teraz śmiać mi się chce, gdy myślę, że moje stateczne obrazki mogły wydawać się kiedyś komuś zbyt awangardowe. I cieszę się ogromnie, że obraz rynku polskiej książki jest już tak różnorodny, że muszę czuć się ilustratorem „mainstreamowym”.

EP: Ja mam dług wdzięczności wobec Hani Baltyn, która swego czasu była redaktorką naczelną wydawnictwa Egmont. Kiedy pokazałam jej kolorową kserokopię pewnego mojego patchworkowego obrazu, zasugerowała, bym tę technikę wykorzystała do zilustrowania książki. Wcześniej pracowałam farbami i kredkami, ale czułam, że nie jest to to, co lubię najbardziej. Szmatki są tak doskonale ciepłe i miłe w dotyku…

Co by zatem Państwo polecili młodym, ambitnym artystom, którzy wciąż czekają na debiut, albo mają go już za sobą, a propozycji pracy ciągle brak?

EP: Może poradziłabym czego nie robić: nie dzielić twórczości na tak zwaną „swoją” do galerii i tzw. „fuchę” do książek dla dzieci. W końcu czy Józef Wilkoń wystawia w galeriach coś innego, niż to, co tworzy w książkach? To co robimy dla dzieci powinno być w zgodzie z nami i na najwyższym poziomie naszych możliwości.

PP: Świat zmienia sie tak szybko, że nie wiem, czy moje doświadczenia byłyby dzisiaj komukolwiek przydatne. Myślę, że młodzi wiedzą o tym świecie więcej niż ja… Cóż, ambitnym a niespełnionym radziłbym przede wszystkim nie rezygnować z ambicji i „robić swoje”, jak radził klasyk. Być samemu dla siebie zleceniodawcą, realizować swoje pomysły, a potem szukać wydawcy o zbliżonej wrażliwości. Po swojej stronie młodzi artyści mają całą paletę możliwości, które daje dzisiaj technika, Internet. Jak je wykorzystać, wiedzą już dużo lepiej ode mnie.

Serdecznie dziękuję za rozmowę.

Z Ewą Kozyrą-Pawlak i Pawłem Pawlakiem, specjalnie dla portalu Qlturka.pl rozmawiała Agnieszka Sikorska-Celejewska.

Ewa Kozyra-Pawlak

Ewa Kozyra-Pawlak – Absolwentka Państwowej Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych (obecna Akademia Sztuk Pięknych), gdzie w roku 1985 uzyskała dyplom na Wydziale Malarstwa Grafiki i Rzeźby w pracowni projektowania graficznego J. J. Aleksiuna i w pracowni grafiki warsztatowej E. Geta-Stankiewicza. Zajmuje się ilustracją, grafiką wydawniczą i kaligrafią, a także poezją dla dzieci. Współpracowała z czasopismami dla dzieci – „Świerszczyk” i „Miś”. Zilustrowała m.in.: książkę autorską „Zagadki od Sasa do lasa” (Egmont, Warszawa 2003), „Jedzie pociąg z daleka” (Muchomor, Warszawa 2004), „The Elves and the Old Shoemaker” (Kyowon, Seul 2005), „Księżniczka na ziarnku grochu” (Media Rodzina, Poznań 2008).

Paweł Pawlak – Urodzony we Wrocławiu, gdzie w 1985 r. ukończył z wyróżnieniem Wydział Malarstwa, Grafiki i Rzeźby na Państwowej Wyższej Szkole Sztuk Plastycznych (obecna Akademia Sztuk Pięknych). Zajmuje się ilustracją, projektowaniem graficznym, malarstwem i oprawą obrazów. Jest autorem scenografii do dziesięciu spektakli teatralnych dla dzieci. Współpracuje z wydawcami książek i czasopism dla dzieci z Polski, Francji, Wielkiej Brytanii, Niemiec, Korei i Kanady. Wielokrotnie nagradzany, zilustrował m.in.: „Historyjki o Alicji, która zawsze wpadała w kłopoty” (Gianni Rodari, Muchomor, Warszawa 2003), „Z górki na pazurki” (Zofia Beszczyńska, Media Rodzina, Poznań 2005), „Chodzi, chodzi baj po ścianie” (Kazimiera Iłłakowiczówna, Media Rodzina, Poznań 2007), „Kotek, który merdał ogonem” (Gérard Moncomble & Paweł Pawlak, Muchomor, Warszawa 2008), „Sekretne życie Krasnali w Wielkich Kapeluszach” (Wojciech Widłak, Format, Łagiewniki 2008). W swoim dorobku posiada również dwie książki autorskie: „Jajuńciek”(Muchomor, Warszawa 2005) oraz „Nocny Maciek” (Wydawnictwo Stentor/Kora, Warszawa 2008).

(Dodano: 2009-07-02)

Dodaj komentarz