Przekleństwa, przekręty i… Chopin – wywiad z Michałem Rusinkiem

Nigdy bym o sobie nie powiedział, że jestem pisarzem książek dla dzieci. Nie, ja pisuję przy okazji; zdarza mi się. Pisanie wierszyków to zabawa, trochę jak rozwiązywanie krzyżówek. Nie jestem też zawodowym tłumaczem. Przekładam od czasu do czasu, kiedy coś mi się spodoba – mówi Michał Rusinek w wywiadzie dla portalu Qlturka.pl – dziecko i kultura.

Jeszcze całkiem niedawno Pana nazwisko kojarzyło mi się z tym, że jest Pan sekretarzem Wisławy Szymborskiej. Co oznacza bycie sekretarzem poetki, na dodatek noblistki?

Myślę, że oznacza to dwie rzeczy. Z jednej strony, co jest oczywistością, pewną pracę, która nie jest zajęciem powszechnym, dlatego też trzeba się jej samemu uczyć. Nie jestem sekretarzem czysto literackim, czyli nie należy do moich obowiązków chodzenie po bibliotekach i wyszukiwanie materiałów. Właściwie jestem osobą do kontaktów z mediami, a raczej do tego, żeby tych kontaktów było jak najmniej. Towarzyszę jej w czasie podróży, czasami bywam tłumaczem w czasie oficjalnych spotkań. Drugi aspekt bycia sekretarzem poetki, ten mniej profesjonalny, to po prostu możliwość kontaktu z nią – to jest dar, niezwykły prezent, jaki dostałem od losu w 1996 roku. Myślę, że dzięki temu wiele się od niej uczę. Poza tym, mam wrażenie, że zostałem zaakceptowany i jakoś wchłonięty przez krąg jej niezwykłych przyjaciół. To bardzo dla mnie cenne.

Kilka lat temu odkryłam, że nie tylko jest Pan sekretarzem, ale też tłumaczem. I to książek nie byle jakich. Przełożył Pan, między innymi, „Gdziekolwiek jestem – jest i Miś Puchatek, no i ja” A. A. Milne’a; książkę „Piotruś Pan i Wendy”, serię ze Snoopym w roli głównej Charlesa M. Schulza, a ostatnio nowe przygody Misia Paddingtona Michaela Bonda. Jak to jest, mierzyć się z takimi kultowymi postaciami jak Snoopy czy Piotruś Pan, które od lat funkcjonują w świadomości czytelników/widzów?

Wie Pani, ja się zachowuję trochę jak pani ze starej anegdoty: na pytanie: „Czy umie pani grać na fortepianie?” odpowiedziała: „Nie wiem, nie próbowałam”. No więc ja nigdy nie wiem, co z tego wyniknie, ale bezczelnie próbuję. Idąc od tyłu – „Fistaszki”, czyli komiksy o Snoopym nie istniały dotąd w Polsce w wydaniach książkowych, z różnych względów. Kiedy Nasza Księgarnia zaproponowała mi przekład, miałem mnóstwo innych obowiązków, ale podskoczyłem z radości na jednej nodze, bo na tych książeczkach uczyłem się kiedyś angielskiego i chyba czegoś jeszcze…
Moje przekładanie dla dzieci zaczęło się od Milne’a, ale też jakby trochę przypadkowo. Wydawnictwo Znak chciało wydać wybór jego wierszy. Przełożyłem jednak dwa wierszyki na próbę, w wydawnictwie się spodobały (być może dlatego, że bohaterom nadałem imiona redaktora naczelnego i prezesa wydawnictwa), potem okazało się, że z powodów prawnych Znak nie może wydać Milne’a, bo wyłączność na Polskę ma Egmont. Egmontowi moje przekłady 20 wierszyków się spodobały, ale zażyczył sobie, żebym dotłumaczył resztę, czyli około 60. To było wyzwanie…
Dla mnie nie tyle mierzenie się z kultowymi postaciami, a mierzenie się z innymi przekładami jest szczególnie trudne, bo, na przykład w przypadku Milne’a, istnieją przekłady, wprawdzie bardzo swobodne, ale za to genialne – Ireny Tuwim i Antoniego Marianowicza. Wiadomo od razu, że czytelnicy zechcą porównywać ich przekłady z moimi. Nie starałem się więc im dorównać, bo to niemożliwe, ale wymyślić inną konwencję przekładania, bliższą oryginałowi. Jako czytelnik lubię mieć do wyboru różne przekłady utrzymane w różnych stylach. Pewności siebie i odwagi dodawał mi także fakt, że w tym czasie moje starsze dziecko miało lat mniej więcej tyle, ile Krzyś wtedy, kiedy Milne pisał te wierszyki, więc mogłem je „testować” na dziecku. Nie wszystko spotykało się z akceptacją, niektóre rzeczy musiałem poprawiać, gdy dziecko się wykrzywiało i mówiło, że nie rozumie.

Dużym zaskoczeniem, nie tylko dla mnie, ale i z pewnością dla czytelników, była książka „Jak przeklinać”, z ilustracjami Joanny Olech i Marty Ignerskiej. Skąd pomysł, by oddać głos dzieciom?

Mam taką obsesję zawodową, że nie powinniśmy języka tylko używać, ale go współtworzyć. Prawdziwy, kompetentny użytkownik to jest ktoś, kto dodaje coś do języka, kto go modyfikuje twórczo, a dzieci w tej dziedzinie są fantastyczne.

Czy spotkał się Pan z zarzutem, że samo sugerowanie dzieciom, iż przeklinać można, jest czymś karygodnym?

Tak, oczywiście. I nawet trochę to rozumiem, ale myślę, że dzieci i tak prędzej czy później zaczną przeklinać i zamiast zamykać oczy i uszy na ten problem, zaproponowałem pewne wyjście. Po pierwsze, wszystko zaczęło się od tego, że przeprowadziliśmy się do nowego mieszkania. Niby było nowe, ale na klatce schodowej już były napisy. Natalka, która zaczynała wówczas czytać, spytała kiedyś „Tato, <> to rozumiem. Ale co to znaczy ,<>?”. Powiedziałem szybko, że to taki skrót, jak UJ, MPO czy AGH, ale wiedziałem, że to tylko środek doraźny. Po drugie, tłumaczyłem wtedy „Fistaszki”, których dziecięcy bohaterowie posługują się dziecięcymi przekleństwami. Zacząłem się zastanawiać, jak to jest, że oni mają takie fajne przekleństwa, a my mamy tylko „o rety!” i „do licha!”, bo „o rany!” już nie bardzo można, bo pobrzmiewa w tym kontekst religijny.
Rozpocząłem więc poszukiwania dziecięcych przekleństw. Najpierw rozesłałem do przyjaciół – tłumaczy, pisarzy – pytanie, jak ich dzieci to robią, i te okazały się najciekawsze. Pewnie nie dlatego, że dzieci pisarzy i tłumaczy są wybitne i genialne, ale po prostu tłumacze i pisarze mają „ucho” i zwracają uwagę na język. Później w zbieranie dziecięcych przekleństw włączyła się „Gazeta Wyborcza” i program „Dzień Dobry TVN” – spodobał im się pomysł i zaprosili mnie do studia. Wtedy dostałem kilkaset propozycji. Niektóre z nich mówiły więcej o dorosłych, niż o dzieciach. Z tego wszystkiego, co miałem, wybrałem pewną pulę i stworzyłem poradnik. Gdybym był językoznawcą, to pewnie bym sporządził stosowny słownik, ale nie mam naukowej cierpliwości… Bardzo się cieszę, że udało mi się przekonać do projektu Joannę Olech i Martę Ignerską, bo to dzięki nim książka jest taka ładna. Co ciekawe, książka, choć trudna graficznie i trudno klasyfikowalna (bo trochę żart, trochę pedagogiczna zabawa), sprzedaje się bardzo dobrze. Nie wszystkim się podoba, to jasne. Na forum znalazłem taki wpis, że powinienem napisać drugi tom pod tytułem „Jak błogosławić”.

I zdecydował się Pan? Słyszałam ostatnio, że druga część w przygotowaniu.

Tak, jednak nie będzie ani o przeklinaniu, ani o błogosławieniu. Będzie miał tytuł „Jak robić przekręty”. Zbieram dziecięce przekręty, czyli przekręcone wyrazy albo neologizmy dziecięce. Okazało się jednak, że książka ta skręci mocno w stronę religijną – wiele z przekręconych zwrotów pochodzi z języka religijnego: „Gdy śliczna panda syna kołysała”, „Pana naszego Jezusa Chytrusa”, „Módl się za nami grzecznymi”. Ponownie trafiłem z pomysłem do „Dzień Dobry TVN” i, co trudne do wyobrażenia, spłynęło do mnie 5 tys. różnego rodzaju przekrętów – teraz mam kłopot, jak się przez nie przekopać… Książkę znów tworzy ten sam „tercet egzotyczny”, czyli prócz mnie dwie panie ilustratorki od „Jak przeklinać”.

Ostatnio nakładem wydawnictwa Znak (we współpracy z Narodowym Instytutem Fryderyka Chopina) ukazała się książka „Mały Chopin”. Czyżby miał Pan także zacięcie muzyczne, czy też był jakiś inny powód, że to właśnie Panu powierzono napisanie tej książki?

To zupełny przypadek. A wszystko zaczęło się od „Jak przeklinać” właśnie, gdyż pani Monika Strugała z Instytutu przeczytała o tej książce, potem do niej zajrzała, i najwyraźniej się jej spodobała. Spotkaliśmy się i namówiła mnie do współpracy.
Okazało się, że w tym samym czasie Ministerstwo Spraw Zagranicznych poszukiwało książki dla dzieci o Chopinie, którą można by było wydać w kilku językach, by stanowiła wizytówkę Roku Chopinowskiego (2010). Udało się doprowadzić do spotkania wydawcy, Instytutu i MSZ i tak mogę sobie napisać w CV, że moja książka została przetłumaczona na 10 języków… Udało się do tego projektu namówić znakomitych tłumaczy, którzy nie mieli prostego zadania, bo w wierszyku tym sporo jest polski gier słownych i aluzji. Ale ponoć poradzili sobie znakomicie.

W tej książce bardzo ważnym elementem są ilustracje, szata graficzna.

One zostały stworzone wtedy, gdy wiedzieliśmy już, że to nie będzie tylko wersja polska, ale też i inne, więc czasami rysunki, w miejscach, gdzie dowcip jest wyłącznie językowy, mają dodatkową funkcję – wspomagającą.

Autorką ilustracji do książki „Mały Chopin” jest Pańska siostra. Jak się Panu pracuje z własną rodziną?

Mnie pracuje się z siostrą znakomicie – to jest już któryś nasz wspólny projekt. Z upływem lat dzielące nas kiedyś różnice się zmniejszyły, mamy bardzo podobne poczucie humoru, a na dodatek ona jest bardzo utalentowana, a ja z tego talentu bezczelnie korzystam…

Od pewnego czasu prowadzą Państwo wspólnie rubrykę o książkach w miesięczniku „Twoje dziecko”. Jak to jest, pisać poniekąd o konkurencji, recenzować książki innych autorów?

W magazynie piszemy o książkach dla tych zupełnie najmłodszych czytelników, od 0 do 4 lat, i dlatego się na to zgodziłem, że w tej kategorii moje książki się nie mieszczą. Na decyzji zaważyła również możliwość współpracy przy wyborze polecanych książek z moją siostrą. Jak wiadomo, w książkach dla dzieci z tego przedziału wiekowego najważniejsza jest ilustracja – tekst jest jak gdyby ilustracją do ilustracji, a w tej kwestii ufam specjalistce. Nasza praca recenzencka polega na tym, że chodzimy do zaprzyjaźnionej księgarni, w której jest bardzo dużo książek dla dzieci, siadamy i wybieramy. Trochę się kłócimy, ale w zasadzie nie za dużo, bo mamy generalnie podobne zdanie. Redakcja dała nam wolną rękę przy wyborze książek, co jest bardzo przyjemne, i to ma być nasz subiektywny wybór. Jeśli mam jakieś wątpliwości, pokazuję książkę moim dzieciom i pytam je o zdanie. To dzięki nim zwróciłem uwagę na serię książek o Basi, która graficznie nie trafia w mój gust, ale za to tekst okazał się fantastyczny, bardzo bliski realiom.

Czy gdyby dostał Pan propozycję napisania wierszowanej książki o Mozarcie, Bachu lub Van Goghu, to podjąłby się Pan tego zadania?

Jeśli znalazłbym w tym jakiś punkt zaczepienia, możliwość zrobienia tego w sposób zgodny z moim perwersyjnym poczuciem humoru, to tak.
Pewien problem polega w Polsce na tym, że my mamy do wielkich twórców stosunek „na kolanach” – słyszę to już po odbiorze „Małego Chopina”, gdy pojawiają się głosy, że jak ja mogłem napisać, iż Wielkiemu Polakowi burczało w brzuchu; przeczytałem też gdzieś opinię: „Żart niesmaczny”. A przecież chodziło o to, żeby dziecko, czytając tę książkę mogło pomyśleć sobie: „O, jak fajnie, on był taki sam jak ja. Jeśli on potrafił tak świetnie grać na fortepianie, to ja mogę nauczyć się malować, śpiewać itp.”. Myślę jednak, że lektura tej książki wymaga obecności dorosłego, kogoś, kto jeśli dziecko powie: „Mamo, puść mi to, co on grał”, to jakoś zareaguje. Dobrze by było, gdyby taka mama miała pod ręką płytę.

No właśnie, szkoda, że do tej książki nie została dołączona płyta.

To prawda, ale na to już nie starczyło czasu. Jednak do książki – przynajmniej w czasie Targów Książki (21-24 maja) – będzie dodawany folder „Mały Chopin w Warszawie” z płytą, więc nic straconego.

Co takiego jest w literaturze dla dzieci, że osoba posiadająca tytuł doktora, pracownik naukowy, chce się nią zajmować?

Pytanie chyba powinno raczej brzmieć: „Co takiego jest w tym pracowniku naukowym, że chce się zajmować literaturą dla dzieci?”. Hmm… Jestem takim Piotrusiem Panem, który ciągle lubi podejmować nowe wyzwania, nie trzymać się niczego kurczowo i na stałe. Mam wrażenie, że najlepiej robi mi się rzeczy, które robię przy okazji. Nigdy bym o sobie nie powiedział, że jestem pisarzem książek dla dzieci. Nie, pisuję przy okazji; zdarza mi się. Pisanie wierszyków to zabawa, trochę jak rozwiązywanie krzyżówek. Nie jestem też zawodowym tłumaczem. Od czasu do czasu, jak coś mi się spodoba, to tłumaczę.
Moją główną działalnością jest zdecydowanie działalność naukowa, jednak wszystkie działania poboczne są do niej zbliżone. Wszystko się kręci wokół języka; pewnego stosunku do języka, którym ja zajmuję się naukowo i od strony teoretycznej. Miło jest jednocześnie testować to w praktyce i czy to są limeryki, które były publikowane w „Playboyu”, czy właśnie jakieś wierszyki dla dzieci, utrzymane są tak naprawdę w podobnej poetyce; w poetyce, której mnie wciąż brakuje w literaturze polskiej: pure nonsensu, absurdu, poważnie traktującej nie rzeczywistość, a język.

Które z wykonywanych przez siebie zajęć lubi Pan najbardziej, które jest największym wyzwaniem?

Bardzo lubię wszystko, co robię. Nie wyobrażam sobie, że mógłbym z któregoś z zajęć zrezygnować. A wyzwaniem jest każde z nich. Oczywiście zawsze się waham, gdy dostaję jakąś nową książkę do przetłumaczenia – tak jak teraz – tłumaczę pierwszą oficjalną kontynuację „Kubusia Puchatka”. I tu stanąłem przed dużym wyzwaniem – nie dlatego, że tekst jest trudny, ale dlatego, że przekłady „Kubusia Puchatka” i „Chatki Puchatka” są w Polsce traktowane jako polskie książki, są kongenialne i bardzo wrośnięte w naszą literaturę. To sprawia, że pojawiło się kilka ograniczeń – tekstu książki, przekładu Ireny Tuwim, a do tego polszczyzny, która przez te lata się zmieniła. To już nie krzyżówka, a jolka! Ciekaw jestem, co powiedzą czytelnicy…

Czekamy zatem na przekręty, a także kolejne trudno klasyfikowalne książki. Bardzo dziękuję za rozmowę.

Rozmawiała Ewa Świerżewska, 18 maja 2009

(Dodano: 2009-07-21)

Dodaj komentarz