Zaprzyjaźniłyśmy się błyskawicznie – rozmowa z Roksaną Jędrzejewską-Wróbel i Joną Jung

Roksana jest bardzo dynamiczna i szybka. Ma pomysł i natychmiast chce go realizować. Jest jak napęd, koło zamachowe. Ale ten napęd w którymś momencie się wytrąca i jej energia opada. Ja z kolei rozkręcam się wolniej, ale jak już zaskoczę, to potem drążę długo i wytrwale – mówi Jona Jung w rozmowie z Agnieszką Sikorską-Celejewską.

Jak narodziła się Wasza współpraca?

JJ: Poznałyśmy się za sprawą pewnego mężczyzny, Piotra Rychla, który był wówczas redaktorem naczelnym „Misia”. Najpierw zaprosił do współpracy Roksanę, a ona chciała, żeby jej teksty ilustrowała Agnieszka Żelewska. Piotr jednak uparł się, żebym to była ja, chociaż mieszkając we Wrocławiu nie znał żadnej z nas osobiście. No i chcąc nie chcąc, zmuszone byłyśmy się poznać.

RJW: Piotr był wtedy wyjątkowo uparty, za co jestem mu dziś bardzo wdzięczna. Jest łagodnym człowiekiem, a w tym wypadku w ogóle nie było dyskusji. Zdecydował, że będziemy razem pracowały, chociaż nie wiedział jeszcze nad czym, więc to była decyzja podjęta zupełnie w ciemno. Jak widać słuszna. Pierwszym naszym projektem była „Florka”. Ja znalazłam pluszaka, który stał się Florką, w sklepie z używanymi rzeczami i przesłałam go przez skaner Jonce…

JJ: Żebym mogła zobaczyć, co było inspiracją do tekstu.

RJW: Jednak skanowanie odjęło inspiracji wiele uroku i Jonka na monitorze zobaczyła jakiegoś pokurcza. Wymyśliła więc własną postać. Tak zaczęłyśmy naszą współpracę i znajomość. Co dwa tygodnie ja pisałam, a Jonka ilustrowała i tak minęły trzy lata…

JJ: Co najmniej, bo Florka pojawiała się przez dwa lata, potem przez sezon „Świnka Halinka”, później „Aurelka” i jeszcze „Bzyk-Brzęk”. Nie jestem pewna, ale czy to nie było w sumie pięć lat?

RJW: Tak, mogło być pięć.

A szybko się zaprzyjaźniłyście?

JJ: Błyskawicznie!

RJW: Zaprzyjaźniłyśmy się nie tylko my, ale też nasze dzieci, bohaterowie, pomysły. Wszystko się zaprzyjaźniło.

JJ: Równolegle z pracą dla „Misia” robiłyśmy też inne rzeczy. Pisałyśmy na przykład scenariusze dla dobranocki telewizyjnej…

RJW: „Babcia Róża i Gryzelka”. To nie był nasz pomysł lecz Krysi Kwiatkowskiej, kompozytorki, której zamarzyła się mądra dobranocka dla dzieci z dobrymi aktorami, oprawą muzyczną. Babcię grała Bela Olejnik, listonosza Marek Siudym, Gryzelka była pluszową wiewiórką, w każdym odcinku pojawiał się gość, była piosenka. My zostałyśmy zaproszone do pisania scenariuszy. I pracowałyśmy ponad rok przy tej Gryzelce. Zresztą nie tylko my, także m.in. Małgosia Strzałkowska. To był z założenia program interaktywny. Dzieci pisały listy do telewizji…

JJ: A babcia w kolejnych odcinkach odpowiadała na te listy, radziła, pocieszała. To była forma kontaktu. Dzieci miały szansę usłyszeć swój list i odpowiedź na zadane pytanie.

RJW: Tematy brałyśmy z prawdziwych listów i akcja odcinka zawsze była z tym listem związana. Listów przychodziło mnóstwo, dzieci pisały o przeróżnych sprawach. Obok pytań czterolatka: „Dlaczego niebo jest niebieskie?”, pojawiały się problemy ważne i często trudne. Dostałyśmy mail od dziecka: „Kochana babciu Różo, powiedz mi, gdzie jest mama. Tata mówi, że w niebie, a ja nie wiem, gdzie to jest”. Przyszedł nawet list od więźniów z Grudziądza. Gdyby nie pieczątki, to można by pomyśleć, że to żart. Pisali, że jest to jeden z ich ulubionych programów i gdyby oni mieli taką babcię w dzieciństwie, to na pewno nie byli by teraz tu, gdzie są.

JJ: Na początku byłyśmy nastawione do tego pomysłu nieco sceptycznie. Ale z czasem wszystko rozwinęło się w zaskakującym kierunku. Zaczęły napływać informacje zwrotne, że dobranocka działa w pozytywny sposób i porusza w dzieciakach coś ważnego. Dzieci, nawet te duże, które musiały wiedzieć, że to jest tylko bajka, odnajdywały w babci Róży postać, która budziła na tyle silne zaufanie, żeby zwrócić się do niej o pomoc ze sprawami tak trudnymi, że miałyśmy potrzebę interwencji.

RJW: Dlatego wręcz wymusiłyśmy na producencie współpracę psychologa, który odpowiadał na te najtrudniejsze pytania. Pewne rzeczy nie mogły zaistnieć na antenie, bo jednak program przeznaczony był dla najmłodszych, natomiast nie można było ich skwitować pocztówką: „Pozdrowienia od babci Róży i Gryzelki, dziękujemy za pytanie”. Na trudniejsze sprawy odpowiadała więc osobiście pani psycholog. I te listy pokazywały rzecz porażającą – jak dzieciom w najbliższym otoczeniu naprawdę brakuje kogoś, kogo mogłyby pytać i kto by im odpowiadał – z uwagą i szacunkiem. Brakuje po prostu bliskiego kontaktu z dorosłymi. Kiedy jeżdżę po Polsce i spotykam się z dziećmi, które chodzą teraz do drugiej/trzeciej klasy, to zadziwiające, ale wszystkie wciąż świetnie pamiętają i Gryzelkę i babcię, i pytają: „Ale super dobranocka była, dlaczego już jej nie ma?”.

No właśnie, więc może przejdziemy do tego, dlaczego już jej nie ma.

To smutne i żenujące, ale program dla dzieci został zdjęty z powodów politycznych. Produkował go gdański „Profilm”, który był związany z PO, a wtedy przy władzy był PIS. I my mamy maila z pismem urzędowym z pieczątką i podpisem, w którym jest napisane, że zawieszają emisję, bo wieczorynka ma tylko 40% oglądalność w przedziale wiekowym 18-45 lat. To była decyzja dyrekcji telewizji. Rada Radiofonii i Telewizji uznała, że to jest absurdalne i mają go przywrócić, ale pozostało to bez odpowiedzi. No i mamy teraz w paśmie dobranocek same zagraniczne kreskówki.

W jaki sposób się wzajemnie inspirujecie?

JJ: Jesteśmy różne i chyba się uzupełniamy.

RJW: Ja zaczynam, ty kończysz. Ja jestem ogółem, ty szczegółem…

JJ: Roksana jest bardzo dynamiczna i szybka. Ma pomysł i natychmiast chce go realizować. Jest jak napęd, koło zamachowe. Ale ten napęd się w którymś momencie wytrąca i jej energia opada. Ja z kolei rozkręcam się wolniej, ale jak już zaskoczę, to potem drążę długo i wytrwale. W związku z tym okazało się, że razem tworzymy bardzo skuteczną maszynę. Roksana daje napęd, a w momencie, w którym ona go traci, ja potrafię to pociągnąć i doprowadzić do szczęśliwego zakończenia całość przedsięwzięcia. I to niejednokrotnie się sprawdziło w naszej współpracy.

RJW: Jonka ma też takie absurdalne poczucie humoru, które ja bardzo lubię, ale które mi czasem nie zaskakuje. I to właśnie ona mi je uruchamia. Jednym słowem przyciska jakiś guzik i już jest. Bo mi się często wydaje, że trzeba tak odpowiedzialnie i poważnie… A Jonka ma w sobie taką lekkość i coś mi tą swoją lekkością otwiera w głowie. Bardzo to cenię. I to, że razem potrafiłyśmy się doprowadzić do histerycznego śmiechu o trzeciej nad ranem.

JJ: Do stanów spazmatycznych wręcz. Bardzo się cieszymy, że czytelnicy naszych książek i widzowie dobranocki o babci Róży nie mieli okazji spotkać się z pomysłami, które w tym stanie nam przychodziły do głowy. Ale to też było bardzo oczyszczające. Bo mając na uwadze szacunek i odpowiedzialność w stosunku do dziecka, kiedy się dużo i bardzo intensywnie pracuje, to przychodzi moment takiego zmęczenia materiału, że potrzebne jest odreagowanie i puszczenie kontroli. I wtedy przychodziły nam do głowy pomysły na naprawdę straszliwe bajki dla dzieci! To co miałoby się dziać na przykład w dobranocce o babci Róży, zmroziłoby krew w żyłach niejednego dorosłego widza! Ale to było niesamowicie oczyszczające i uwalniające od napięcia. Bo w każdej pracy twórczej…

RJW: Zwłaszcza terminowej!…

JJ: …człowiek po pewnym czasie czuje się „zakręcony”. W kółko kręci się wokół tych samych pomysłów, nie może wyskoczyć z pewnego klinczu, i nic nowego nie przychodzi mu do głowy. Wszystko wydaje się zużyte i sprane. I wtedy potrzebne jest jakieś katharsis.

RJW: Wydaje mi się, że najważniejsze jest to, że myśmy się zawsze ze sobą zgadzały co do wartości. Pracowałyśmy nad formą, nad pomysłami, ale mamy taką wspólną bazę i bliskość, że pewne rzeczy są dla nas oczywiste, nie musimy nad nimi dyskutować, od razu możemy wejść głębiej. Różnimy się energią, natomiast w patrzeniu na problem jesteśmy podobne. Poza tym Jonka świetnie pisze wiersze i piosenki. Ja nie mam takiego „rytmicznego ucha”. I to wyszło przy pracy nad „Babcią Różą i Gryzelką”. Miałyśmy termin i wszystko było już dopięte, Jonka zostawała z piosenką, którą razem tylko naszkicowałyśmy. I ona potrafiła potem nad nią siedzieć i cyzelować tak, żeby płynęła. Więc piosenki to przede wszystkim zasługa Jonki. Bardzo żałuję, że one jakoś tak znikły, bo są świetne same w sobie, nie tylko przyklejone do programu. Na przykład ta o lubieniu siebie…

W jaki sposób rodzą się pomysły na wspólne przedsięwzięcia?

JJ: Nadchodzą zewsząd. Często jest tak, że pomysł narzucony jest odgórnie, tak jak w przypadku „Kosmity”, „Lwa”, „Plastelinka”, czy też tekstów z ilustracjami do „Misia”, na które Piotr Rychel złożył po prostu zamówienie.

RJW: Ale taki pomysł to tylko zaczyn, temat. Potem trzeba go „uszczegółowić”. I wiele takich szczegółów wniosła Jonka. Na przykład, kiedy pojawiła się Florka, Jonka narysowała ją z kotkiem pod pachą…

JJ: Bo wydało mi się, że to będzie zabawne, jeśli Florka, takie myszowate stworzonko, będzie trzymać pod pachą zabawkę-kota.

RJW: I kiedy Jonka narysowała tego kota, skoro on już był, to ja go w następnym tekście nazwałam. I tak pojawił się kot Rysio – ukochana przytulanka Florki. Postać, która w kolejnych odcinkach się rozwinęła. Właśnie skończyłam trzecią cześć i ten kot tam cały czas jest. Bez Jonki by go nie było.

JJ: To była specyfika tego, że Florka powstawała z odcinka na odcinek dla pisma. Taka praca wymusza inną technikę tworzenia. I dzięki temu to się mogło tak przeplatać. Ilustracje i tekst mogły wpływać na siebie w większym stopniu niż w przypadku książki powstającej „zwyczajnym” trybem. Bo w normalnej sytuacji jest tak, że najpierw jest w całości gotowy tekst, a potem ja robię do niego ilustracje. A w czasie tej współpracy z „Misiem”, kiedy już się zaprzyjaźniłyśmy i byłyśmy w codziennym kontakcie telefonicznym, bywało, że Roksana dzwoniła i mówiła: „Kurcze blade, nic nie mogę wymyśleć”. I dzięki temu ja też miałam w jakiś sposób okazję uczestniczyć w procesie powstawania tekstu.

RJW: Popatrz, teraz mi się przypomniało, że rozdział do Florki napisałam po tym, jak ty miałaś remont łazienki i powiedziałaś, że remont ukradł ci kolory. Teraz to już pewnie to wszystko trudno rozgraniczyć, bo my byłyśmy bardzo blisko i spędzałyśmy mnóstwo czasu razem. I nasze dzieci spędzały czas razem, więc potem to już tak było, że wydarzenia z naszego życia ciągle przepływały do książek. A że odcinki były pisane na bieżąco, to takich sytuacji było mnóstwo.

Jakie macie sposoby na konflikty i różnice artystycznych wizji?

JJ: Różnic artystycznych wizji nie miałyśmy chyba w ogóle.

RJW: Nie miałyśmy, bo nie wchodzimy sobie w drogę.

JJ: Ja miałam zawsze poczucie, że się w jakiś sposób uzupełniamy. Stanowimy dwie różne jakości, pomimo wszystkich podobieństw, poczucia humoru, wartości i priorytetów. I obie to cenimy. Dla nas te różnice stanowią wartość świadomie uznaną. Bo każda z nas miała okazję drugiej pokazać jakąś stronę, której sama z jakiegoś powodu mogła nie dostrzec. Sama zresztą nie wiem, może ja tu laurkę jakąś wystawiam?

RJW: Nie, nie wystawiasz. Masz rację, z tego co pamiętam, to zawsze się zgadzamy. Parę dni temu dzwoniłam do ciebie, bo trzecią Florkę kończyłam, i mówię: „Wiesz, tam jest jeden tekst, który chyba wywalę, bo on jest raczej marny. Może wtedy się spieszyłam, coś tam jest bez sensu” i Jonka mówi: „Tak, masz rację, ten z jajkiem”. Od razu wiedziała, o co mi chodzi.

JJ: Bardzo sobie w Roksanie cenię odporność na krytykę i otwartość na opinię. Ciekawość tej opinii. Zobaczenie tego, że ona to potrafi było dla mnie ważnym odkryciem i chciałam się tego od niej uczyć. Zawsze robiło to na mnie duże wrażenie.

RJW: Naprawdę?

JJ: No mówiłam ci o tym!

RJW: Jeżeli miałyśmy uwagi, to były to uwagi takie bardziej techniczne, drobne rzeczy. Ja mam zaufanie do Jonki, urzekało mnie to, co rysowała. Myślę, że jej wrażliwość jest dokładnie taka, jak wrażliwość moich tekstów. Ona dokładnie łapie, o co mi chodzi, a to, co robi, robi na swój sposób, bo to ona ilustruje, a nie ja. A najbardziej to mnie urzekła Jonki autorska książka „Lila i bestia z szafy”, którą zobaczyłam jeszcze w projekcie.

JJ: I która została wydana dzięki Roksanie, bo ja ją miałam w szufladzie.

RJW: Jonka została wyróżniona za tę książkę w konkursie Pro Bolonia, ucieszyła się i włożyła ją do szuflady.

JJ: A Roksana ją wyciągnęła z tej szuflady i doprowadziła do spotkania z wydawcą.

Radość czy trud tworzenia?

RJW: Radość w trudzie, trud w radości… A tak poważnie, to ja zawsze przechodzę przez pewne etapy, które już rozgryzłam. Na początku jest pomysł i to jest fantastyczny czas, kiedy wszystko jest możliwe i potencjalne, a potencjał jest nieograniczony. Ta euforia się kończy, kiedy wkraczają realia życia. Komuś się pomysł spodoba i teraz trzeba go przetworzyć. Pojawia się termin, objętość… Siadam nad pustą kartką i zaczynam etap wyciągania pomysłów z głowy i nadawania im formy. Dla mnie to jest bardzo trudne i robię, co mogę, żeby przed tym uciec. I wszystko wydaje mi się wtedy głupie i bez sensu. Wraz z każdym napisanym rozdziałem zaczynają pojawiać się małe radości. A kiedy kończę pracę, to przychodzi do mnie taka spokojna radość, raczej zadowolenie. Zamknęłam to, skończyłam, nieważne już, jakie to jest, niech będzie jakie będzie, ale ja już nie muszę o tym myśleć. Druga fala radości, pojawia się, kiedy dostanę do ręki książkę, widzę ilustrację. I uświadamiam sobie, że ktoś się pochylił nad tym na tyle, żeby stworzyć świat równoległy. Obok mojego świata wzrasta inny, te pomysły z mojej głowy mają już określoną formę, okładkę… Ale prawdę mówiąc nic nie przebije tego początkowego entuzjazmu.

JJ: Uśmiałam się, bo jak zaczęłaś mówić, to ja sobie pomyślałam, że tu się przejawia ta nasza inność. Bo ja mam dokładnie na odwrót. Początek jest koszmarem. Jak mam się zmierzyć z nowym tematem, to jest po prostu męka. Przynajmniej dwa tygodnie podchodzenia jak do jeża, poczucia, że nie dam rady, i niezdolności do ruszenia czymkolwiek. Ale jak już zacznę, jak już wykonam ten pierwszy krok i w miarę jak się zaczynam rozkręcać, co trwa jakiś czas, to zaczyna się pojawiać lekkość i radość. Ja tę maszynę ruszam z takim strasznym zgrzytem, myślę że nie zapali, ale jak już odpali, to zaczyna jechać coraz łatwiej i lżej. I to obrazuje dokładnie, na jakiej zasadzie ta nasza współpraca tak efektywnie może działać.

Podczas ostatniej rozmowy Roksana powiedziała mi, że lubi współpracować z bliskimi ludźmi. A jak to jest z Tobą, Jono?

JJ: Na pewno łatwiej mi współpracować, jeśli uda się nawiązać więź. Zdarzało mi się, oczywiście, ilustrować książki, z których autorami nie miałam żadnego kontaktu. Dostawałam od wydawnictwa tekst i mój kontakt ograniczał się do redakcji, a autora nie miałam okazji poznać ani zamienić z nim słowa. I oczywiście to jest możliwe i jak najbardziej funkcjonuje, nie ma problemu z mojej strony. Jestem w stanie sama odnaleźć w tekście potrzebną inspirację i stworzyć świat. Ale jeśli mam szansę poznać autora, wtedy jestem w stanie wejść w ten świat głębiej, a im głębiej wejdę, im głębiej go poczuję, tym większa szansa, że ilustracje lepiej z tym tekstem zakorespondują. A ja mam taką potrzebę, żeby ilustrację z tekstem współtworzyły pewien świat i żeby nie tylko ten tekst „odtwarzały”, ale żeby coś jeszcze dopowiadały, żeby były elementem, który dopełnia tekst, wręcz uzupełnia go o to, czego słowa nie są w stanie przekazać. I to jest moja największa radość, jeśli udaje mi się w jakimś tam stopniu to osiągnąć. A najfajniej jest, jeśli mam kontakt z autorem i on to odczuwa. Kilka razy dostałam taki komunikat. Im bliżej kogoś znam, tym większa szansa, że uda mi się to zrealizować.

Roksana pracowała nad „Kosmitą” rok. Książka była niebywałym pisarskim wyzwaniem. Ciekawa jestem, jak to wyglądało od strony ilustratorki.

JJ: Mogę tylko opowiedzieć jak to było, bo do dzisiaj nie potrafię się w żaden sposób do tego odnieść ani tego ocenić. Wydaje mi się, że taki temat zawsze dla ilustratora będzie wyzwaniem. Ilustracje muszą korespondować z tematem i klimatem książki, temat jest trudny i ważny, a jednocześnie jest to książka dla dzieci. Przy „Lwie Lucjanie”, książce dla dzieci chorych onkologicznie nie miałam żadnych problemów i czułam, że warsztat, który wówczas miałam, harmonijnie z tekstem współgrał. Tutaj natomiast natychmiast sobie zdałam sprawę, że to, co robiłam dotychczas, nijak się ma tematu. Wiedziałam, że nie mogę zrobić takich ilustracji, jak dotychczas, bo to będzie jeden wielki zgrzyt. Tekst i ilustracje będą zupełnie obok. I wystąpił u mnie rodzaj paniki, no bo: „Co ja teraz zrobię?!”. Nie jestem omnibusem, który posiada ogromną paletę możliwości i potrafi posługiwać się różnymi technikami i stylami. Musiałam znaleźć gdzieś w sobie ten sposób, odkryć go.

RJW: Ja przerwę, żeby powiedzieć, że Jonka mnie nauczyła właśnie takiej uważności. Bo mnie się wydaje, że to się nie działo na poziomie techniki, ale na poziomie czucia tekstu. Żeby było harmonijne, żeby robić to w kontakcie ze sobą.

JJ: Zaczęłam poszukiwać, zastanawiać się. I nic, i nic, i nic. Wszystko, co z mojego doświadczenia, umiejętności, warsztatu ilustratora mogłam wyciągnąć, w konfrontacji z tym tekstem i z tym tematem się rozpadało i nie chciało zaskoczyć. W końcu zdałam sobie sprawę, że to, co mnie w tym tekście najbardziej poruszało, to obraz dziecka, dla którego każdy moment jest zadaniem do wykonania i ono próbuje wykonać je poprawnie, a mu nic z tego nie wychodzi. Oprócz tekstu Roksany przeczytałam jeszcze trochę literatury na temat autyzmu. Między innymi niezwykle poruszający pamiętnik autystycznego chłopca, prowadzony między siódmym, a osiemnastym rokiem życia, z którego wynika, że on cały czas miał doskonałą świadomość tego, jak jego osoba nie przystaje do tego świata i że nie jest w stanie spełnić podstawowych wymagań. I poczułam, że w pewnym sensie ze mną jest, w tym momencie, tak samo. Stoję przed bardzo ważnym zadaniem, do którego nie potrafię znaleźć środków i którego nie potrafię wykonać zgodnie z wyobrażeniem, jak to powinno być wykonane. I to mi się skojarzyło właśnie z taką bezradnością i nieporadnością dziecięcą wobec materii, wobec tego, jak dziecko uczy się obcować ze światem, radzić sobie. Na początku nie umie się nawet napić herbaty z kubka, musi mieć z dzióbkiem, z czasem opanowuje tę umiejętność. Pomyślałam sobie więc: „Trudno, muszę zaryzykować, bo bez ryzyka nie ma nauki. Spróbuję zapomnieć wszystko, czego nauczyłam się jako ilustrator, spróbuję całkowicie to odrzucić i wrócić do stanu dziecka, które uczy się rysować, i które rysuje tak jak umie”. Usiadłam do pracy i każdy rysunek to był wielki wysiłek odrzucania tego, co jest we mnie. Musiałam o tym zapomnieć nawet na poziomie fizycznym, bo moja ręka nauczyła się pewnych ruchów, pamięta je, i chce je wykonywać. Tak jak prowadzisz samochód i nie myślisz o tym, że zmieniasz biegi. To wymagało ogromniej koncentracji. Po każdym obrazku musiałam odpocząć. Nie potrafiłam pracować ciągiem, tylko zrywami.

RJW: Jonka do mnie dzwoniła i ciągle powtarzała: „Ja nie wiem, nie wiem, co z tego będzie. Wiem tylko, że nie mogę inaczej”.

JJ: Dla mnie z „Kosmitą” wydarzyła się magiczna historia. Zrobiłam ileś ilustracji i nagle przyszło załamanie. Stwierdziłam, że i tak nie wychodzi tak, jak chciałam. To nie jest takie, nie ma w tym tej energii, nie ma w tym tej niewinności dziecięcej, tej nieporadności, tej odwagi, i tego wszystkiego, co ja widzę w rysunkach dzieci. Tego w tym nie ma i nie będzie. „Nie łudź się kochana, bo nie jesteś już dzieckiem i po prostu nie dasz rady tego zrobić”. Wtedy właśnie – to jest, uważam, magia tej książki – do mnie dotarło, że dokładnie tak jest z autystami. Autysta czuje to samo. On nie jest w stanie zrobić niczego jak należy. Nie jest w stanie dostosować się do reguł, jakie panują. I nic na to nie poradzi. I ta książka ma na celu nauczyć ludzi, że to jest OK, że każdy jest taki, jaki jest, najlepszy, jaki potrafi być. I ja zrozumiałam, że po prostu muszę to zaakceptować. To, że nie umiem tego zrobić tak, jak czuję, że powinno być zrobione. To był magiczny moment, czarodziejski po prostu. Dlatego na początku powiedziałam, że ja nie potrafię ocenić tego co zrobiłam. Dla mnie praca nad „Kosmitą” była rodzajem własnej pracy terapeutycznej i ma jakieś zupełnie osobne miejsce w moim tak zwanym dorobku ilustratorskim.

Z Roksaną Jędrzejewską-Wróbel i Joną Jung rozmawiała Agnieszka Sikorska-Celejewska

Roksana Jędrzejewska-Wróbel_1

Jona Jung i Roksana Jędrzejewska-Wróbel – od kilku lat tworzą autorski „duet kreatywny”, którego praca owocuje znakomitymi książkami dla dzieci. Tekst i obraz wzajemnie się w nich uzupełniają, by jak najsilniej oddziaływać na wyobraźnię małego czytelnika. Wspólnie stworzyły między innymi ulubienicę dzieci „Florkę”, „Maleńkie królestwo królewny Aurelki”, dwie książki wykorzystywane do celów terapeutycznych: „Kosmita” i „Lucjan, Lew jakiego nie było” oraz kilkakrotnie nagradzaną serię edukacyjną o Plastelinku. Pisały również scenariusze do telewizyjnej dobranocki „Babcia Róża i Gryzelka”. Wiosną ukaże się ich kolejna wspólna książka „Rozmowy ze świnką Halinką”.

(Dodano: 2010-02-16)

Dodaj komentarz