Po co nam wiedza o książce dla dzieci – rozmowa z dr Małgorzatą Cackowską

Trzeba pamiętać, że to my – dorośli jesteśmy odpowiedzialni za kształtowanie gustu estetycznego dzieci. I to muszą sobie uświadomić przede wszystkim nauczyciele, a potem rodzice. Nauczyciele są profesjonalistami i muszą zdobywać wiedzę w tym zakresie i mieć świadomość, że poprzez książki, przez to, jak organizują pracę z książką w przedszkolu, ale także całą jego ikonosferę, mają wpływ na kształtowanie gustu estetycznego dziecka – mówi dr Małgorzata Cackowska z Instytutu Pedagogiki Uniwersytetu Gdańskiego w rozmowie z Agnieszką Sikorską-Celejewską.

Agnieszka Sikorska-Celejewska: Przy Twoim nazwisku często pojawia się informacja, że dr Małgorzata Cackowska „Interesuje się i prowadzi badania nad społecznymi i kulturowymi kontekstami edukacji, przede wszystkim społeczną i polityczną konstrukcją znaczeń w polu książki obrazkowej dla dzieci”. Co to właściwie znaczy? Na czym dokładnie polegają Twoje badania?

Małgorzata Cackowska: Wychodzę z założenia, że książka dla dzieci nie jest taką sobie „niewinną”, kolorową i wesołą zabaweczką, tylko politycznym medium kulturowym, które zależy od różnych aktorów i różnych podmiotów. Najbardziej liczącymi się aktorami, od których zależy, są w moim przekonaniu nauczyciele edukacji wczesnoszkolnej, czyli profesjonalni pośrednicy między książką a dzieckiem oraz nieprofesjonalni pośrednicy, czyli rodzice, dziadkowie, babcie, ciocie – wszyscy, którzy tworzą środowisko książkowe dla dzieci. Oczywiście ważni są też autorzy i ilustratorzy, a także wydawcy, księgarze i dystrybutorzy, bibliotekarze – bo od tych wszystkich ludzi zależy, jaka książka jest obecna na rynku, a jakiej nie ma, jaka trafi do dziecięcego obiegu, a jaka nie.
Następstwem takiego założenia jest pomysł na badanie tego, jakie znaczenia ludzie przypisują książce obrazkowej dla dzieci, jak ją konceptualizują, czyli, czym dla nich jest książka, jak ją traktują, jakie funkcje jej przypisują i jaką ją chcą widzieć. Interesują mnie znaczenia nadawane książce obrazkowej przez pośredników profesjonalnych i nieprofesjonalnych oraz tych, którzy tworzą książki i tych, którzy je wydają. Interesuje mnie polityka wydawnicza i mechanizmy, które kierują dzisiejszym rynkiem książki obrazkowej. Szczególnie to, dlaczego są takie różnice w różnych społeczeństwach? Dlaczego w Polsce jest taki zalew masowej produkcji, a książki artystyczne, wartościowe, o potencjale edukacyjnym są tak zmarginalizowane? Jakie są relacje pomiędzy polem produkcji masowej, a polem produkcji artystycznej? Dlaczego w niektórych krajach jest równowaga między produkcją masową, a produkcją, która ma charakter wartościowy i edukacyjny? I to rodzi kolejne pytania. Co stoi za takim przyzwoleniem na produkcję masową? Co kieruje rodzicielskimi wyborami, sprawiając, że organizują takie, a nie inne środowisko czytelnicze dla swojego dziecka?
Etap wczesnego dzieciństwa jest bardzo ważny w kształtowaniu ogólnej estetyki, a książka jest medium wielce znaczącym i zależy od dorosłego pośrednika, jak żadne inne. To dorosły pośrednik ma zawłaszczone prawo pierwszego odbiorcy, czyli wybiera, kupuje i przedstawia dziecku. Wybory dorosłego pośrednika mają konsekwencje w środowisku dziecięcym. I ja się interesuję wyborami dorosłych pośredników profesjonalnych i nieprofesjonalnych. Dla przykładu od nich, od ich sądu estetycznego zależy, czy produkcja artystyczna będzie miała rację bytu, czy nie. Od nich, czyli między innymi od ich koncepcji książki obrazkowej i estetyki w książce, od ich wizji estetyki dziecięcej, czyli przekonań o preferencjach dzieci zależy wartość/jakość tego co włączają w środowisko dziecięce, a co wyłączają i jakie są tego proporcje, zależy rynek książek obrazkowych, ale także i całej sfery materialnej i niematerialnej produkcji dla dzieci.
Dlatego właśnie przez badanie społecznych znaczeń wokół książki obrazkowej dla dzieci, moim celem jest pokazanie i wyjaśnienie roli sił i mechanizmów, które konstruują pole produkcji książkowej dla dzieci.. Interesuje mnie to, co jest dyskursywne i polityczne w tym polu.

ASC: Pamiętam, że na Bałtyckich Spotkaniach Ilustratorów mówiło się, że na Litwie pod tym względem jest znacznie lepiej niż u nas.

MC: Prowadzę badania jakościowe, dlatego nie badam skali zjawiska, tylko jego mechanizm, głębię. Świadomość znaczenia książki, rozpoznanie rynku książki i jego mechanizmów, a co za tym idzie, również estetyczne wybory dokonywane przez Litwinów są inne. Ale trudno powiedzieć, że na Litwie jest lepiej niż w Polsce, chociaż w moich badaniach rzeczywiście tak jest. Podobnie jest zresztą w Niemczech.
Litwa jest podobna do nas pod względem historycznym i wolny rynek istnieje u nich mniej więcej od tego samego czasu. Można zatem porównać, jak sobie radzi takie małe państwo z przemysłem książki dziecięcej, w porównaniu z takim dużym państwem jak Polska. No i radzi sobie właśnie w trochę inny sposób. Mniejsze państwo, mniejsza liczba mieszkańców, a tym samym większa możliwość dotarcia do szerszego grona odbiorców, większa możliwość oddziaływania takiego ważnego podmiotu, jakim jest litewska sekcja IBBY. Działania edukacyjne mają zatem większe i skuteczniejsze oddziaływanie.
U Niemców, na przykład, obserwuję dążenie do przedstawiania w książce pewnych wartości związanych z życiem codziennym. Oni są bardzo pragmatyczni – za wartościowe uważają książki o ubieraniu się, jedzeniu i innych codziennych aktywnościach, ale też poruszające tak zwane „trudne tematy”, które pomagają dzieciom w radzeniu sobie z rzeczywistością. I takich książek na rynku niemieckim jest bardzo dużo. Wizja i koncepcja książki współgra z reprezentacją rynku. Poza tym rodzicom w wyborze książek pomaga ich precyzyjna kategoryzacja na książki obrazkowe, książki wprowadzające pojęcia, książki – alfabety itp. W Polsce natomiast, kiedy wchodzimy do księgarni, to widzimy uderzającą jednolitość oferty – wspomniany wcześniej masowy charakter produkcji. Najczęściej książek wartościowych należy szukać pośród ukrytych. Taka też jest polityka dystrybutorska, trzeba zapłacić za to, żeby coś było wyeksponowane. A stać na to tych, którzy mają pieniądze. Pieniądze mają zaś ci, którzy bogacą się właśnie na masowej produkcji.
Powiem szczerze, że bałabym się pisać negatywne recenzje na temat książek z pola produkcji masowej, bo bałabym się, że ktoś przyjdzie i mnie zaciuka. Bo to są realne pieniądze. Chociaż na stronie „Rymsa” jest Hyde Park i tam są recenzje moich studentów, dla których napisanie takiego tekstu jest jedną z form otrzymania zaliczenia. Niektóre z nich są naprawdę ostre i bardzo słusznie. I to jest coś, co trzeba analizować, co trzeba pokazywać, piętnować.
Myślę, że w Polsce rynek książki jest taki, bo pokutuje pogląd, że dla dzieci można wydać wszystko. Kiedy ukazuje się coś kiepskiej jakości dla dorosłych, zostaje zlekceważone, natomiast dla dzieci to się świetnie przyjmuje, bo jest tanie, bo jest „tylko dla dzieci”.

ASC: Rzeczywiście, jest taka świadomość społeczna, że harlekiny to jednak coś wstydliwego…

MC: …że to nie jest żadna literatura, tylko jakaś zupełna szmira. A gdy chodzi o książki dla dzieci, już takiego poczucia nie ma. Na początku lat dziewięćdziesiątych wydawano naprawdę przeróżne rzeczy i sprawdzano, co się sprzedaje. Rynek został ukształtowany przez nabywców. Ci, którzy wytwarzali popyt, patrzyli, co najlepiej pójdzie. Okazało się, że te książeczki, które mają dużo kolorowych obrazków, na kredowym, błyszczącym papierze. De facto to wszystko są takie harlekiny dla dzieci. W moim przekonaniu nie mogą tej świadomości nie mieć nauczyciele. Ja tego żądam od profesjonalnego pośrednika. Rodzic ma prawo nie wiedzieć, powinien dowiedzieć się o tym od nauczycielki z przedszkola.

ASC: Wydaje mi się, że Twoje działania zmierzają też w kierunku zwiększenia świadomości wśród rodziców i nauczycieli?

MC: Na uczelni pracuję głównie z przyszłymi nauczycielami i priorytetem dla mnie jest, żeby im pewne rzeczy uświadomić i pokazać, aby umieli to sobie przełożyć na pracę. Oni będą potem pracowali z dziećmi i ich rodzicami. Konsekwencją moich badań jest rozpoznanie pewnych mechanizmów i przede wszystkim pokazanie ich ludziom, żeby zdawali sobie sprawę ze swojego „wkręcenia” w machinę korporacji i przemysłu rynkowego. Najbardziej interesuje mnie to, co się dzieje w Polsce. Konteksty litewskie i niemieckie są po to, żeby przyjrzeć się temu, co u nas jest istotne.

ASC: Jak udaje się zwiększanie świadomości o dobrej książce dziecięcej w przedszkolach? Pamiętam historię, którą kiedyś opowiadałaś, o jednej ze zdziwionych przedszkolanek…

MC: Czasem zdarza się, że moje magistrantki – nauczycielki przedszkola zaproszą mnie na spotkanie z ich dyrekcją i koleżankami do swoich instytucji. W jednej z nich rzeczywiście dyrektorka zafrasowała się, że ona nic na ten temat nie wiedziała. Edukować nauczycieli jest bardzo trudno, musiałabym wyruszyć z walizką i chodzić po przedszkolach… A z tego nie da się wyżyć. Dlatego są to działania okazjonalne. Największe znaczenie ma fakt, że pracuję ze studentami, którzy będą nauczycielami.
W Polsce nauczycielki czerpią wiedzę głównie z własnego doświadczenia, czyli źródłem ich wiedzy jest wiedza potoczna. Wiedza pochodząca tylko z tego źródła jest – choć ważna – niekompletna. Nauczycielki nie mówią, że czytają książki na ten temat, że się edukują, tylko że z doświadczenia wiedzą, co się dzieciom podoba. Książka dla dzieci w przedszkolu ma dla nich bardzo duże znaczenie, ale jest to książka, która spełnia określoną funkcję – służy celom dydaktycznym. Natomiast nie ma ogólnego zainteresowania książką obrazkową czy też znaczeniem książki obrazkowej. I to jest problem.
W programach studiów wczesnego nauczania jest głównie literatura dla dzieci, nie ma wiedzy o książce dla dzieci. W naszym Instytucie upomniałam się o taką nazwę przedmiotu: nie literatura dla dzieci i młodzieży, tylko wiedza o książkach dla dzieci. Ta wiedza ma służyć warsztatowi nauczyciela. Na zajęciach pokazuję różne mechanizmy, opowiadam o tym, jak w książkach dla dzieci reprezentowana jest płeć, starość, które książki są artystyczne, które nie, pokazuję wszystkie związane z tym problemy. To nie jest analiza baśni i zawartych w nich wartości humanistycznych. W żadnym wypadku nie bagatelizuję bajek i baśni, bo jak najbardziej się zgadzam z tezą Bettelheima, który mówi, że mają one duże znaczenie dla rozwoju dziecka. Natomiast nauczyciele muszą wiedzieć więcej.
Przyszli nauczyciele muszą wiedzieć, czym jest książka, tym bardziej, że na świecie książka obrazkowa ma bardzo duże znaczenie i szerokie edukacyjne zastosowanie. Do Polski książka obrazkowa wchodzi jak kulawa ośmiornica, bo nie z całą swoją tradycją, tylko wciska się różnymi drogami i przede wszystkim swą najnowszą wersją, już jako produkcja masowa. Nauczyciele powinni mieć świadomość tych zjawisk i procesów.
Cieszę się, że udało mi się przebić z nazwą przedmiotu „wiedza o książce dla dzieci”, a nie „literatura dla dzieci”. Książki dla najmłodszych mają znacznie większy zasięg, bo działają też obrazem, wizualnym przedstawieniem. Wskazuję na mechanizmy rynkowe i tematyczne książek, granice estetyczne społecznie konstruowane. Najlepiej pracuje mi się z magistrantkami, które są nauczycielkami przedszkola. W tym przypadku widać największą przemianę, pracują ze mną dwa lata i zaczynają myśleć zupełnie inaczej, tym bardziej, że same robią na ten temat badania.
Nauczycielki niemieckie robią specjalne rady pedagogiczne poświęcone książkom dla dzieci. Ze studiów pamiętają bardzo dużo o książkach i o znaczeniu obrazów w książce dla dzieci. Posługują się nazwą gatunku „książka obrazkowa”, bo w Niemczech ten gatunek występuje jako taki. Tam oczywiście też jest masowa produkcja i Niemcom też się podobają ilustracje, które pochodzą z pola produkcji masowej, również polskiej. Wielu osobom podoba się pokazywany przeze mnie w badaniach obrazek chłopca, całującego się z tygryskiem. W tej ilustracji jest coś, co spełnia pragnienia, realizuje fantazmat o raju, który w dorosłości jest już utracony. Chłopiec całujący tygryska jest ideałem związku człowieka z naturą. Być może takie znaczenia przypisują temu, mówiąc, że jest on pełen ciepła, harmonii i miłości. Po prostu dążą do takiego świata. Tę wizję raju pragną dać dziecku. Bardzo charakterystyczne w polskich wywiadach jest stwierdzenie, że „ja nie chcę jeszcze mojej Justynce pokazywać takiego groźnego świata, w którym są wojny i takie rzeczy”. W książkach dla dzieci jakiegoś szczególnego wizerunku przemocy nie ma, oprócz książek, które są zapisem scen z filmu, typu „Power Rangers”.
Istnieje potrzeba edukacji społeczeństwa. Począwszy od jego najmłodszych przedstawicieli. Dlatego najpierw trzeba wyedukować nauczycieli. Nauczyciele będę edukować rodziców. Rodzice będą kupowali inne książki dla dzieci. Dzieci będą wzrastały w innej estetyce. Innej, to również znaczy zróżnicowanej. Tak sobie myślę, kiedy jestem co roku na Bolońskich Targach Książki, że tam ludzie wzrastają w innej estetyce, innym otoczeniu, inaczej organizują sobie całą ikonosferę. Młodzież np. idzie do dyskoteki, która mieści się w budowli z szesnastowiecznymi freskami. Inne jest otoczenie wizualne i w związku z tym inna jest estetyka tego, co np. Włosi produkują, tego jak budują, jak mieszkają, jak się ubierają itd. Wystarczy porównać nasze wsie ze wsiami na przykład skandynawskimi. U nas każdy buduje jak chce, bo tak mu się podoba. I powstają kolejne „gargamele”. Kiczowatość wycieka ze stroju dziecięcego, zabawek dziecięcych. Wnętrza przedszkoli i ich wyposażenie to najczęściej, niestety, festiwal kiczu. Trzeba pamiętać, że to my jesteśmy odpowiedzialni za kształtowanie gustu estetycznego dzieci. I to muszą sobie uświadomić przede wszystkim nauczyciele, a potem rodzice. Nauczyciele są profesjonalistami i muszą coś robić. Muszą, po prostu muszą. Muszą mieć chęć do zdobywania wiedzy w tym zakresie i mieć świadomość, że poprzez książki, przez to, jak organizują pracę z książką w przedszkolu, ale także całą jego ikonosferę, mają wpływ na kształtowanie gustu estetycznego dziecka.

ASC: Spotykasz się także z rodzicami, którym opowiadasz o książkach?

MC: W ramach Bałtyckiego Festiwalu Nauki, który Uniwersytet organizuje dla całego regionu zorganizowałam spotkanie dla babć i dziadków, bo uznałam, że oni są również niezwykle znaczącymi dorosłymi pośrednikami. Przyszły 2 osoby! Nie wiem, jak docierać do takich grup. Rodzice oczywiście są najważniejsi, ale ja nie mam możliwości oddziaływania na wszystkich. Planuję zrobić spotkanie dla nauczycielek i rodziców w przedszkolu, do którego będzie chodziło moje dziecko. Być może będzie też kontynuowany cykl spotkań w kawiarni „Ex libris” w Gdańsku (pierwsze skierowane do rodziców spotkanie odbyło się pod hasłem: „Książki obrazkowe otwierające i rozwijające wyobraźnię” – przypis ASC).
Niestety, nie „zagospodarowałam” bibliotekarek. Po części dlatego, że traktuję je jak profesjonalistki, one muszą po prostu coś robić w tym zakresie. Oczywiście to jest założenie naiwne, no bo niektóre robią, niektóre nie. Maria Kulik mówiła, że była na jednej konferencji na południu Polski i tam były bibliotekarki szkolne, które odczuwały ogromny głód wiedzy na temat książek nagrodzonych przez Polską Sekcję IBBY! A przecież ta informacja jest powszechnie dostępna. Wszystkiego można się dowiedzieć. Ale nie ma promocji tej wiedzy, która trafiłaby do bibliotekarek szkolnych. One same wykazują chęć takiej edukacji i bycia zagospodarowanym. A mogą zrobić naprawdę dużo.

ASC: One decydują o najważniejszej rzeczy, o tym co zakupią do swoich placówek.

MC: Potrzebują dostępu do takiej wiedzy. Ale jak to zrobić, jak im pomóc? W Polsce, w przeciwieństwie do innych krajów nie upowszechnia się wiedzy o książkach. Tu mam taką półeczkę… (długie odliczanie i wykładanie anglojęzycznych książek na stół) …a na niej książki o książkach dla dzieci. To są książki o książkach obrazkowych. U nas o książkach dla dzieci piszą głównie literaturoznawcy i w związku z tym temat książki obrazkowej nie mógł się przedostać wyraziście do refleksji naukowej. Bo literaturoznawcy się tym po prostu nie zajmują.

ASC: Pamiętam, jak na IV Bałtyckich Spotkaniach Ilustratorów dyskutowało się – nie do końca zupełnie serio – o możliwościach szerzenia świadomości o dobrej książce dziecięcej wśród społeczeństwa. Wydaje mi się, że dobry był pomysł Roksany Jędrzejewskiej-Wróbel: sławna, medialna osoba, która stałaby się ambasadorem nagrody Polskiej Sekcji IBBY Książka Roku, co miałoby również wpływ na zwiększenie jej prestiżu. Jak myślisz, czy realizacja tego postulatu jest w tej chwili możliwa?

MC: IBBY to jest organizacja non profit, nie ma pieniędzy, a takiej osobie z pewnością trzeba by zapłacić. Właściwie to jest pytanie do zarządu IBBY. Możesz się zapisać i to zgłosić. Zresztą ten problem został poruszony na ostatnim zebraniu IBBY. W innych krajach IBBY być może lepiej promuje wydawnictwa, ale w sekcjach narodowych pracują nie wolontariusze, a ludzie otrzymujący za swoją pracę wynagrodzenie.

ASC: Brałaś udział w panelu dyskusyjnym o edukacji na temat homoseksualności, który odbył się z okazji promocji książki „Z Tango jest nas troje”. Nie boisz się trudnych tematów? Czytałaś już tę książkę ze swoją Ulą?

MC: Opowiem ci piękną historię, przykład oddziaływania dorosłego pośrednika. Moja teściowa zobaczyła tę książkę i była bardzo zdziwiona. „Ty, czego oni teraz nie wymyślą! No patrz, pingwiny pedały!” – śmiała się. A potem pokazała tę książkę Uli i powiedziała: „O, zobacz! Tutaj jest rodzina pingwinów. Tata pingwin. Mama pingwin. I pingwiniątko”. To jest właśnie filtr dorosłego pośrednika. Od niego zależy, co trafi do dziecka. Ono sobie samo tego nie przeczyta, a na obrazku przecież nie widać, że to pingwiny tej samej płci. To jest po prostu piękne i straszne zarazem, jak zniewoleni jesteśmy przez konserwatywne struktury.
Nie boję się takich książek. „O małym krecie, który chciał się dowiedzieć, kto mu narobił na głowę” to była ulubiona książki Uli przez długi czas. Pod względem treściowym, ale też i wizualnym. Ula widzi wszystko, pokazuję jej wszystkie książki. Jest oczywiście narażana na masową produkcję, bo np. ogląda filmy w „JimJam”. Estetyka niektórych jest obrzydliwa, ja bym tego w ogóle zakazała. Natomiast brzydkich książek w domu nie ma, bo pacyfikuję wszystkie, które dostaje.
Jeśli chodzi o trudne tematy, to wszystko zależy od dziecka, od tego, ile jest ono w stanie przyjąć. Psychika dziecka jest delikatna, dzieci mają niedojrzały układ nerwowy. Wydaje mi się, że największy sens w pokazywaniu i czytaniu takich książek jest wtedy, gdy jest taka potrzeba i właściwa ku temu dojrzałość dziecka. To samo mówię wszystkim nauczycielom, z którymi pracuję. Mogą siać niepokój intelektualny, ale nie emocjonalny. Mogą, a nawet muszą powodować, by dziecko zaczęło myśleć. Jeden z niemieckich wydawców kiedyś bardzo fajnie powiedział, że on wydaje tylko takie książki, po przeczytaniu których dzieci będą mądrzejsze. Niestety, większości wydawców w Polsce ciągle chodzi o to, żeby były głupsze.

ASC: Kiedyś powiedziałaś, że masz wrażenie, że mamy więcej świetnych ilustratorów niż autorów tekstów. Ciekawa jestem, których przedstawicieli obu profesji cenisz szczególnie?

MC: Nie mam ulubionych polskich autorów. Uważam, że świetny sposób pisania dla dzieci ma Annie M.G. Schmidt, jej „Julek i Julka” to jest coś rewelacyjnego. Prosta moralność dziecięca, krótkie, proste opowiadania. Nikt w Polsce jeszcze czegoś takiego nie zrobił. U nas dominującym stylem jest taki bardzo poprawny.
Natomiast numerem jeden jest dla mnie najukochańszy i najgenialniejszy na świecie twórca książek Wolf Erlbruch. On jest po prostu gigantem. Jego koncepcja dziecka i dzieciństwa jest bliska Korczakowi. Właśnie on sieje niepokój intelektualny.
Bardzo cenię Józefa Wilkonia i uważam, że facet też jest genialny! Potrafi robić tak różne rzeczy i jest tak wieloraki, chociaż stale Wilkoniowaty. Poza tym potrafi działać w rozległej przestrzeni czasowej i to jest naprawdę wartościowe. Jest niezwykle twórczy i bardzo mądry.
Ilustracje, które dają do myślenia, robi Iwona Chmielewska. Ilustratorka prowadzi ciekawe wizualne narracje czasem obok, a czasem wewnątrz tego, co jest w tekście. I to jest bardzo interesujące, ząś mistrzynią nastroju i plastyczną geniuszką w Polsce jest dla mnie Maria Ekier.

ASC: Powiedz jeszcze, czego życzyłabyś naszemu rynkowi książki dziecięcej?

MC: Świadomych rodziców i nauczycieli. No i oczywiście opublikowania tych książek, które są znaczące w rozwoju gatunku książki obrazkowej. Brakuje u nas podstawowych tytułów, takich jak na przykład „Where the Wild Things Are” Maurice’a Sendaka (polski przekład tego tytułu dla filmu na podstawie tej książki brzmi: „Gdzie mieszkają dzikie stwory”). Chciałabym, żeby w Polsce były takie książki, ale również żeby było zainteresowanie nimi, by dzięki nim mogła aktualizować się alfabetyzacja wizualna naszego społeczeństwa.
Na świecie w książkach dla dzieci jest taka różnorodność, niemal wszystkie możliwe środki artystycznego wyrazu. Nawet coś, co się wydaje niemożliwe, na przykład rzeźby. I jest możliwość wyboru – oczywiście biorąc pod uwagę księgarnię światową. Pragnęłabym, żeby te książki były dostępne również dla naszych dzieci, żeby pomogły im się inaczej rozwijać, wtedy społeczeństwo również byłoby inne. Zupełnie inne. Bo społeczeństwo jest funkcją edukacji. Szczególnie żal mi dzieci, które muszą oglądać kiczowate, przesłodzone i spłaszczone obrazy. Erlbruch mówi, że dziecko nie musi mieć wiedzy o wszystkim, co widzi w książce, bo artyści stosują różne fajne zabiegi, cytaty z dzieł sztuki, symbolikę. Ale w przyszłości, kiedy się o tym dowie, będzie to dla niego wydarzeniem.
W którymś z wywiadów prof. Grzegorz Leszczyński na pytanie, dlaczego w Polsce nie ma wielkiego zainteresowania literaturą dziecięcą, odpowiedział, że my po prostu nie mamy żadnego światowej sławy pisarza ani poety dla dzieci. Mamy oczywiście Tuwima i Brzechwę, ale to nie jest ta światowa klasa, co Astrid Lindgren czy Hans Christian Andersen. Zgadzam się z tym sądem i jednocześnie chciałabym, abyśmy jeśli nie tak, to inaczej promowali w społeczeństwie książkę dla dzieci.

ASC: Mam wrażenie, że książki to dla Ciebie nie tylko praca, Ty tym żyjesz, oddychasz!

MC: Lubię sztukę, a za pośrednictwem książki mamy kontakt z dziełem sztuki, które jest na wyciągnięcie ręki. Można je oglądać na różne sposoby, ciągle do niego wracać, zastanawiać się, jaka jest w nim idea, jak zostało zrobione.
Niezwykle mnie to fascynuje, bo łączy moje hobby, zainteresowanie sztukami pięknymi i pracę, czyli pedagogikę. Pedagogika jest zrośnięta z książką dla dzieci. Pole książki obrazkowej to szalenie ciekawy obiekt badań, nie należy do literaturoznawstwa, nie należy do bibliotekoznawstwa, nawet do pedagogiki – tylko do wielu różnych dziedzin i trzeba na nie patrzeć interdyscyplinarnie. Książka obrazkowa daje szalone możliwości interpretacyjne.

ASC: Twoje ulubione książki z dzieciństwa to…

MC: „Sto bajek” Brzechwy z ilustracjami Srokowskiego, „Idzie niebo ciemną nocą” Ewy Szelburg-Zarembiny, „Sześć grubych ryb” z ilustracjami Wilkonia… Wiele ich jest, mam je wszystkie w domu, chociaż niektóre się posypały. Ale „Sto bajek” to była podstawa, znałam ją na pamięć, na tym nauczyłam się czytać. Dużo miałam takich otwieranych, przestrzennych książek, produkcji chyba czechosłowackiej, taki pop-up, to wtedy było coś. Byłam też głęboko zanurzona w świecie baśni. Miałam mamę zakręconą na punkcie książek i ona kupowała wszystkie książki dla dzieci. Jeśli stała w kolejkach, to tylko w tych do księgarni, myśmy musieli stać do mięsnego. Ale najważniejszy dla mnie był Jan Brzechwa i jego „Sto bajek”.

ASC: Bałaś się „strasznych” i niezrozumiałych ilustracji?

MC: Nie, one wszystkie były wtedy takie! Nawet niektóre ilustracje Szancera do książki „Przez różową szybkę” Ewy Szelburg-Zarembiny. Nie pamiętam żadnych, które by mnie straszyły, a miałam wszystkie te, które mogłyby straszyć. Jako dziecko przyjmowałam je zupełnie naturalnie, sądziłam, że tak po prostu wyglądają postacie z bajek. Świat baśni rządzi się swoją logiką i masz szansę, żeby go doświadczyć za pomocą takich właśnie strasznych ilustracji. A jednocześnie dostarcza wzorców wyobrażeniowych i buduje pewną odporność psychiczną na takie wyobrażenia. Zdecydowanie gorsze straszydła są aktualnie. To, co się dzieje teraz, nazywam gwałtem wizualnym. Dotyczy to całej ikonosfery dziecięcej, nie tylko książek.

ASC: Dziękuję za rozmowę!

Z Małgorzatą Cackowską rozmawiała Agnieszka Sikorska-Celejewska.

Małgorzata Cackowska

dr Małgorzata Cackowska – absolwentka Wydziału Humanistycznego UMK w Toruniu, adiunkt w Instytucie Pedagogiki Uniwersytetu Gdańskiego. Specjalizuje się w społecznych i kulturowych aspektach edukacji, a także w tematyce książki obrazkowej.

(Dodano: 2010-06-21)

Dodaj komentarz