Obce rzeczy wiedzieć dobrze jest, swoje obowiązek – rozmowa z Igorem D. Górewiczem

Pisanie i mówienie o naszych najdawniejszych tradycjach uważane było za coś niewłaściwego, coś, o czym mówić należy niemal przyciszonym głosem, jakby mówiło się o czymś złym. Mówię to z doświadczenia, widziałem taką postawę i różne reakcje na przestrzeni lat. To absolutne kuriozum – mówi Igor Górewicz w rozmowie z Agatą Hołubowską.

Agata Hołubowska: Czuje się Pan Słowianinem czy Wikingiem?

Igor D. Górewicz: Słowianinem, rzecz jasna. Jako Słowianin się urodziłem, taka jest moja kultura, taki mój język. Wiking to zawód, tak wówczas, tysiąc zim nazad, tak dzisiaj. To nie przynależność kulturowa czy narodowa, tylko styl życia i zarobkowania kiedyś, a dzisiaj postawa wobec wyzwań i ponownie sposób zarobkowania – choć znaczy już odrobinkę co innego (śmiech).

AH: Czy próbował Pan kiedyś odtworzyć swoje drzewo genealogiczne, dzieje rodu? Mieszka Pan w Szczecinie, a na Pomorzu Zachodnim, ze względu na jego skomplikowaną historię, raczej trudno o rodowitych mieszkańców. Korzenie wielu mieszkańców sięgają aż za Bug… Gdzie sięgają Pana korzenie?

IG: Po mieczu – co zresztą w nazwisku widać – pochodzimy ze wschodnich terenów Polski, choć jeszcze przedbużańskich, po kądzieli zaś to Pomorzanin jestem urodzony, bo Kaszubo-Kociewiak. Niedawno w zasadzie odkryłem, że mapa moich zainteresowań historyczno-kulturowych pokrywa się ze źródłami mojego pochodzenia i tym, co wiem o moich bliskich przodkach. Coś jednak w człowieku drzemie, we krwi, w podświadomości.

Igor Górewicz

AH: Jest Pan wojewodą Drużyny Grodu Trzygłowa, odtwórcą średniowiecznego woja, aktorem, wokalistą metalowym, właścicielem wydawnictwa, ojcem… Kim jeszcze? Kim czuje się Pan najbardziej?

IG: Najbardziej czuję się SOBĄ, a w tym zwierają się wszystkie elementy, które łaskawa była Pani wymienić, choć nie wyczerpują one katalogu. Jestem bowiem właśnie Słowianinem, Wikingiem (w zasadzie nawet bardziej niż odtwórcą), Polakiem, Europejczykiem. Z drugiej zaś strony nie określam się ani jako aktor, ani muzyk, ani pisarz zwłaszcza. Jestem sobą i robię te różne rzeczy, ot co. Zdaję sobie sprawę, że mam wielkie szczęście, że mogę tak powiedzieć i że ma to pokrycie w rzeczywistości. Robię sobie to, co mnie fascynuje, a poprzez konsekwencję udało mi się jakoś uczynić z tego źródło utrzymania.

AH: Na czym polega dowodzenie Drużyną?

IG: Ooo, to bardzo skomplikowane pytanie. DGT jest bowiem nie tyle stowarzyszeniem czy grupą odtwarzającą elementy historii, co realnie funkcjonującym związkiem przyjaźni, braterstwa, idei, walki. Drużynnicy czują się bardzo związani ze sobą wzajemnie i z samą ideą Drużyny. Wyjątkowość DGT polega na tym, że przez lata funkcjonowania chyba faktycznie udało się odtworzyć pewien stan ducha, rodzaj związku i poświęcenia, którego w zwykłym stowarzyszeniu nie uświadczysz. Tym wszystkim trzeba zawiadywać, nadawać ton, przewodzić na gruncie materii i ducha, czasami tonizować nastroje, czasem zaś uwalniać erupcję. Starać się dawać przykład osobisty, wyznaczać cele, słuchać rad i nastrojów, ale w podjętych decyzjach być nieugiętym. Wyważenie z jednej strony i zimna konsekwencja z drugiej. Oczywiście z upływem lat odnajduję kolejne inspiracje w cytatach wielkich przywódców, od starożytności, przez Napoleona do Piłsudskiego, ale szczegółów nie zdradzę.

AH: Od ilu lat trwa Pana przygoda z historią i jak się zaczęła?

IG: Oj, to już kilkanaście lat czynnego działania na tej niwie. Za materialną kulturę Słowian zabraliśmy się w 1998 roku, by 1999 po raz pierwszy brać udział w bitwach i występować dla publiczności. Od strony duchowej i mentalnościowej zaczęło się to jeszcze wcześniej, gdzieś w szczenięcym wieku.

AH: Jeździ Pan na różnego rodzaju pokazy, festiwale, imprezy historyczne – na czym one polegają? Kto bierze w nich udział – jako uczestnik i widz?

IG: Widz to każdy, niezależnie czy jesteśmy w dużym mieście, czy małej wsi w Polsce, w jakimkolwiek kraju Europy wschodniej czy zachodniej, w końcu na Islandii czy w USA, widownia jest bardzo heterogeniczna, ludzie różnych zawodów, różnego poziomu intelektualnego, różnej zasobności portfela, różnego wieku i statusu. Okazuje się, że jednak historia, jej plastyczne przedstawienie czy nawet przywracanie do życia jej wartości, jest niezwykle atrakcyjne, wręcz porywające dla ludzi. Ciekawe, że dzieje się to równolegle z rugowaniem historii ze szkół. Im mniej się ona ponoć liczy, im życie ma być bardziej praktyczne, bezrefleksyjne, pozbawione względu na tradycję, obyczaje czy szerszą perspektywę, tym bardziej widać, że ludzie sami poszukują tych elementów. Może dlatego właśnie, gdy dziś widać to jak na dłoni, co poniektóre media rozpoczęły krytykę samej idei rekonstrukcji czy inscenizacji historycznych. Krytykę – dodam – całkowicie chybioną, podnoszoną z pozycji, które widać, że nie bardzo obeznane są z samą zasadą, celem i motywacją działań odtwórców.

AH: Często na takie pokazy przyjeżdżają całe rodziny. Czy są na nich organizowane jakieś specjalne atrakcje dla dzieci?

IG: Pokaz pokazowi nierówny. Jedne są widowiskami parateatralnymi, inne atrakcjami przy piknikach tematycznych. Często jednak dzieci biorą czynny udział, rzadko w samym pokazie oczywiście, za to często w aktywnościach towarzyszących, grach, zabawach, konkursach, warsztatach rzemieślniczych, są uważnymi słuchaczami opowieści – tych strasznych, walecznych i tych codziennych, domowych.

AH: Wydaje się, że dzieci w nikłym stopniu były obecne na pokazach, ale zaczęło się to zmieniać. Wiadomo – nie brały udziału w walkach, ale były obecne w życiu codziennym, rodzinnym, które także staracie się pokazywać. Jaka jest rola dzieci na pokazach?

IG: Dzieci jako odtwórcy? Faktycznie, tak było. Z biegiem czasu jednak, gdy my – pierwsze pokolenie odtwórców – mamy coraz to starsze i coraz liczniejsze dzieci, coraz mocniej zaznaczają swą obecność jako wykonawcy. Dziewczynki kilku i kilkunastoletnie pomagają mamom w ich zajęciach obozowych i rzemieślniczych, chłopaki tworzą własne zbrojne watahy i naśladują ojców w treningach, taktykach walk. Mój Czcibor bierze od malutkiego udział w pokazach, tam gdzie jest to bezpieczne, tzn. np. w pokazach szyków. To świetnie wygląda, a jemu przysparza nieopisanej radochy i wielkiego poczucia dumy. Czuje, że jest ważny w tym światku. Dobrze, bo dla niego to naturalne, daje mu odwagę, poczucie wartości, niecodzienną w jego wieku wiedzę, brak kompleksów.

AH: Podczas tegorocznej Nocy Kupały na Zamku Książąt Pomorskich w Szczecinie widziałam chłopca-odtwórcę, który dzieciom-gościom pokazywał podstawowe zasady fechtunku. Kiedy można zacząć uczyć chłopców władać bronią? W jakim wieku dawniej szło się po raz pierwszy na wojnę?

IG: A to był właśnie mój Czcibor. Na wojnę to czas jeszcze nie nadszedł dla niego, ale na treningi już dawno, oczywiście na miarę możliwości, bezpieczeństwa, tak żeby to była dla niego zabawa, a nie obowiązek. Robi to, bo chce. Historycznie rzecz ujmując, mamy informacje mrożące krew w żyłach, bo np. taki Vagn, pochodzący z Danii Jomsviking (przełom X/XI w.), gdy miał 9 lat, zabił już 3 osoby, a gdy miał lat 12, otrzymał od krewnych 2 statki i 120 wojowników w wieku 18-20 lat i dowodząc tą drużyną ruszył na wiking, na rabunek, po przygodę i na wojnę. Inny wiking i skald (poeta) Egil Skallagrimsson z Islandii X w., gdy miał lat także bodajże 9, w złości toporem zabił 12-latka, w złości po przegranej grze. Mama pochwaliła go, że będzie „dobrym wikingiem”. Ale to inne czasy, inne realia. Dla nas nasze dzieci w tym wieku to przede wszystkim nasze „misie”, „robaczki”, „kochanie” i wszystko inne, co zna dzisiejszy rodzic. Borek ma na przykład wpajane, że nawet w zabawie może atakować mieczem, czy włócznią tylko mężczyznę czy chłopca, który jest uzbrojony w broń lub tarczę. Musi uważać, żeby nie za mocno uderzać i tylko w określone części ciała. Wyłącznie, gdy partner się tego spodziewa. Tak – jesteśmy cywilizowani! (śmiech).

AH: Czy istniała specjalna broń dla dzieci/młodzieńców? Mniejsza, lżejsza…?

IG: Tak, z jednej strony znane są drewniane małe mieczyki, które znakomicie naśladowały „dorosłe” egzemplarze. Archeolodzy odkryli takie m.in. u nas w Szczecinie i w Wolinie. Pojawiają się też, ale niezwykle rzadko, małe, dziecięce miecze żelazne, w pełni użytkowe.

AH: Czego mali widzowie mogą nauczyć się na tego typu imprezach jak Noc Kupały?

IG: Własnej tożsamości, własnych obyczajów, poczucia estetyki, historii w przystępny sposób. Mogą odrzucić powszechne wyobrażenie, że „kiedyś to dzikusy tylko żyły”. Mogą dostrzec w naszych przodkach ludzi z krwi i kości, ceniących piękno, radzących sobie z trudami codzienności, dbających o higienę, otoczenie, mających własny światopogląd, mądrość wynikającą z nawarstwiania się doświadczeń, tradycji, obserwacji natury i świata. Zakurzonego wzoru mężczyzny i kobiety. Bardzo, ale to bardzo wielu ludziom z publiczności to odpowiada. Setki razy widziałem i słyszałem, jako to widz stwierdzał, że coś tam drzemało wewnątrz, nie było jednak nazwane. Archetyp.

AH: Ma Pan siedmioletniego syna, Czcibora. Jakie wartości Pan mu przekazuje? Jak to wpływa na jego kontakty z rówieśnikami? Czy ma wielu przyjaciół spośród dzieci innych odtwórców?

IG: Być może już udało mi się nieco naświetlić to zagadnienie. Czy ma przyjaciół? Oczywiście, bardzo wielu i to zarówno w naszym światku, jak w świecie swojej szkoły i współczesnego otoczenia. Cóż, nie ma co ukrywać, że dziedzicząc mój charakter oraz od zarania mnie obserwując, ma mocne ciągoty przywódcze, poza tym historia i tożsamość to nie są jakieś martwe pojęcia z lekcji, ale elementy życia codziennego. To z pewnością kształtuje człowieka, któremu niełatwo będzie wmówić, co się chce albo jak powinien myśleć. Sądzę, że niezależność jest jednym z najbardziej pożądanych efektów takiego wychowania.

AH: Z myślą o nim, jak sądzę, oraz innych dzieciach, napisał Pan książkę pt. „Borek i bogowie Słowian”. Borek, czyli Czcibor, miał takie szczęście, że przeniósł się ze współczesności w przeszłość. Poznał po kolei wszystkich bogów słowiańskich – od Łeby aż po Ruś Kijowską… Wraz z nim czytelnicy odkrywają bogactwo dawnej kultury. Skąd wziął się pomysł na napisanie takiej książki?

IG: Ja zajmuję się właśnie tym od kilkunastu lat, dawno też pisywałem do różnych magazynów wiele artykułów popularyzujących historię, mitologię, kulturę. Trudno mi wskazać moment i sposób, w jaki przyszedł mi do głowy „Borek…”, to zwykła konsekwencja wcześniejszego działania i mojego życia. Bardzo ważna była też ogromna chęć i potrzeba upamiętnienia imienia Magdy, mamy Borka, którą straciliśmy, gdy on miał ledwo 1,5 roku. Jej więc całą książkę dedykowałem i to ona zresztą pojawia się w postaci Mokoszy, także w warstwie ilustracyjnej, m.in. na okładce.

Igor Górewicz_książka

AH: Czy to jedyna tego typu lektura na polskim rynku?

IG: Tak, to jedyna jak do dzisiaj próba przedstawienia dzieciom słowiańskiej mitologii, tzw. wysokiej (tj. dotyczącej bogów) w takiej formie. Oczywiście wątki pojawiają się bardzo często, do dzieci kierowane były książki opisujące legendy, podania, demonologię słowiańską, ale nie było pozycji ukazującej samych najważniejszych bogów, obyczaje, święta, wierzenia i to w formie współczesnej opowieści, gdzie przewodnikiem jest współcześnie żyjący chłopiec, z którym mały czytelnik może się – mam nadzieję – utożsamić.

AH: Jak Pan sądzi, dlaczego temat kultury słowiańskiej jest tak rzadko poruszany w literaturze (i ogólniej twórczości) dla dzieci?

IG: Ohoho, niebezpieczne pytanie! Powodów jest wiele, ale wymienię dwa. Jeden jest taki, że pisanie i mówienie o naszych najdawniejszych tradycjach uważane było za coś niewłaściwego, coś, o czym mówić należy niemal przyciszonym głosem, jakby mówiło się o czymś złym. Mówię to z doświadczenia, widziałem taką postawę i różne reakcje na przestrzeni lat. To absolutne kuriozum i stan umysłu nieznany ani na Wschodzie, ani na Zachodzie, gdzie bez skrępowania mówi się o dawnych tradycjach, traktując je jako unikatowy dorobek, element tożsamości i wyróżnik danego ludu czy narodu. Teraz oczywiście i na szczęście to się i u nas mocno zmieniło i nadal zmienia.

Drugim powodem jest postawa właściwa Polakom, którzy widzą wszystko dookoła jako znakomite, światłe i ciekawe, swoje własne postrzegając jako przaśne, nieciekawe, a nawet obciachowe. Niestety nie widzimy, że to jest właśnie postawa zaściankowa, postawa wynikająca z kompleksów. Już w 1900 roku polski historyk i etnograf Zygmunt Gloger, jako motto swojej „Encyklopedii Staropolskiej” umieścił „Obce rzeczy wiedzieć dobrze jest, swoje obowiązek”. Ta idea przyświeca mi w działaniach.

AH: Czy ma Pan pomysł na kolejne realizacje dla dzieci?

IG: Tak, ale nie zdradzę, bo może mi zająć to ładnych kilka lat, bo lista rozdłubanych projektów, książek i innych przedsięwzięć jest dłuuuuga.

AH: Słowiańskich bogiń jest zaledwie kilka… Zdecydowaną większość stanowią mężczyźni. Wydaje się, że taki stan rzeczy odzwierciedla sytuację kobiet w średniowieczu. Ich małą rolę w tworzeniu historii. Jaką rolę mają kobiety w jej odtwarzaniu…? A może się mylę?

IG: Rola kobiet nie jest mała, tylko odmienna. Wiele wydarzeń nie miałaby miejsca, gdyby nie udział kobiet, choćby zakulisowych. To kobiety inspirowały wiele z nich. Różnica między mężczyznami a kobietami jest taka, że my potrzebujemy, lubimy udowadniać sobie i światu swe zdolności, wystawiać się na próbę i pokazywać efekty. Lubimy zdobywać i nie ma co ukrywać – być przez to zauważeni. Kobiety często zadowolone są, gdy mają realny wpływ na wydarzenia, niekoniecznie w blasku reflektorów, może raczej w blasku świec. Prawdziwe jest powiedzenie, że mężczyzna jest głową, ale kobieta szyją. Weźmy taką Świętosławę Dumną, tj. Sigridę Storradę, córkę Mieszka I, która była żoną szwedzkiego króla Eryka Zwycięskiego i przez to matką króla Szwecji, Olafa Skotkununga (późniejszego świętego), potem zaś została żoną duńskiego króla Swena Widłobrodego i z nim poczęła Kanuta Wielkiego, największego władcę epoki wikingów. Zwana bywa więc matką królów. Pomimo, że pierwotnie za mąż wydał ją ojciec, to późnej to ona decydowała o swym losie, odrzucając m.in. propozycję zamążpójścia za króla Norwegii Olafa Tryggvasona. Uczestniczyła w życiu politycznym, towarzyszyła swemu synowi Kanutowi podczas najazdu na Anglię. Pozycja kobiet jest często podkreślana w sagach, m.in. o Jomsvikingach, gdzie kobieta wysokiego rodu stawia warunki oddania swej ręki. Tak, kobiety odgrywały ważną rolę, nie pchając się przed obiektyw, teraz mam wrażenie, że zbyt często blichtr i wola konkurowania z mężczyznami stają się celem samym w sobie, przesłaniając możliwość uzyskania prawdziwych sukcesów i realnego wpływu. Tak samo w odtwórstwie, to walki skupiają największą uwagę publiczności i są najbardziej charakterystyczne, ale za każdym z wojów, za każdym pięknym strojem stoi kobieta, podobnie jak za obozem, pożywieniem itp.

AH: Proszę zdradzić kulisy powstawania książki. Jak długo Pan nad nią pracował, na jakich źródłach się opierał?

IG: Pisałem dość szybko, jeśli tylko miałem „natchnienie”. Ze źródłami nie miałem problemów, bowiem pracuję z nimi od lat. Przygotowałem więc sobie konspekt, taki plan podróży Borka, skąd dokąd będzie się przemieszczał, żeby opowieść zamknęła się zataczając koło. Od którego z bogów do której z ziem musi się udać. Wypisałem przy każdej postaci elementy, kompetencje, symbole, miejsca, które trzeba pokazać i w końcu wysłałem Borka w podróż. Tak sobie pisałem, realizując plan i próbowałem dać się ponieść samej przygodzie, wyobrazić bohatera, stać się małym chłopcem, który nagle ogląda te wszystkie niesamowitości, poczuć jego zachwyt i przestrach. Pewna trudność polegała na tym, że Czcibor miał wówczas około 3 lata, a ja musiałem wyobrazić sobie jego samego i jego reakcje w wieku na pograniczu przedszkola i szkoły. Wiek przedszkolny był bowiem dla mnie realnością, którą znałem, ale chciałem zahaczyć o początek wieku szkolnego, by bohater mógł więcej rozumieć i pełniej się dziwić. Wiadomo, zdziwienie to początek filozofii.

Pierwotnie próbowałem pisać takim właśnie zadziwionym, nieco dziecinnym językiem, ale po przeczytaniu całości okazało się, że dobrze się to nie sprawdza, że literatura ma jednak swoje prawidła. Trzeba więc było to wyczyścić. Stąd być może gdzieniegdzie niezgrabności będące śladem zmiany stylistyki.

Całość zamknąłem może mniej więcej w pół roku, jednak jeszcze dłużej trwało przygotowanie ilustracji. Z panią Ludwikowską bowiem omawiałem każdy element, tak, by każda karta boga zawierała konkretny, prawidłowy przekaz symboliczny, nawet tło odpowiadało naszej wiedzy o mitologii słowiańskiej. Wszelkie zaś przedstawione przedmioty, budowle, stroje są wzorowane na materiale zdjęciowym rekonstrukcji rzeczywistych znalezisk archeologicznych. Same więc ilustracje mają bardzo duży ładunek merytoryczny i symboliczny.

AH: Dawniej wszystko miało swój porządek, wytłumaczenie w wierze: stan pogody, urodzaj lub nieurodzaj, powodzenie na polowaniu, w walce, miłości… Dawno już to zatraciliśmy. Jaka z tego płynie nauka dla młodych czytelników?

IG: Stan świata wokół nas najlepiej oddaje efekty postawy człowieka wobec zdesakralizowanej przyrody. Gdy dzieciaki dorosną, zorientują się, że żyją w zdegradowanym świecie. Już teraz więc, gdy są młode i chłonne, trzeba ten szacunek dla świata, dla Natury w nich zakorzeniać, by postrzegały go nie tylko jako dobro, ale wręcz jako coś niezbędnego do życia. Ważne, by mówić w taki sposób, by Człowiek znów zaczął postrzegać siebie jako element otaczającego świata, jako część natury, a nie jako wyizolowany, samotny byt egzystujący poza i ponad światem, to bowiem jest zgubne nie tylko dla świata, ale i dla psychiki człowieczej.

AH: Czy odbył Pan wiele spotkań z małymi czytelnikami? Jaki jest ich odbiór przygód Borka?

IG: Trochę takich typowych spotkań z czytelnikami było, może kilkanaście. Nie jestem jednak zawodowym pisarzem, bym mógł poświęcić temu aż tak wiele czasu. Mam jednak ciągły kontakt z publicznością na pokazach. Wówczas dorośli ludzie przychodzą do mojego namiotu, chcą kupić książkę, albo już mają i chcą podziękować, że dzięki „Borkowi…” czują, że sami odzyskali więź z czymś wcześniej utraconym. Czasami chcą po prostu porozmawiać o Słowianach, o rodzimej kulturze. To bardzo budujące i nie ma co ukrywać, że przynoszące mi wiele satysfakcji i dumy. Uwielbiam, gdy dzieciaki patrzą na mnie z uśmiechem, gdy ich rodzice opowiadają, że czytali już „Borka…” kilka razy, i że dzięki temu zainteresowali się Słowianami czy w ogóle historią. Czasami słyszę, że „Borek…” czytany jest już dzieciom kilkumiesięcznym czy dwuletnim, bo rodzice sami dobrze przy tym się bawią. Przecież dla mnie to czysta radocha.

AH: Co mógłby Pan poradzić młodszym i starszym fascynatom średniowiecza? Czy do Drużyny Grodu Trzygłowa można jakoś dołączyć? Czy czymś należy się wykazać?

IG: Dołączyć mogą dorośli ludzie, jesteśmy otwarci. Potem jednak to trudna droga i ciężka praca, bo jesteśmy bardzo wymagający, dlatego pozostać w DGT nie jest już tak łatwo, jak się przyłączyć. Muszę jednak dodać, że najpewniejsi są mężczyźni po 30-stce, którzy mają rodziny, ustabilizowaną sytuację i już wiedzą, czego chcą i po co przychodzą. Ci zostają, a zaraz potem wkręcają się ich żony i dzieci. To piękny widok, gdy całe rodziny idą wraz z nami na wiking.

AH: Co mogą zrobić chłopcy i dziewczynki, aby zbliżyć się do średniowiecza?

IG: No niestety – CZYTAĆ!!! I rozumieć.

AH: Co rok odwiedza Pan Festiwal Słowian i Wikingów w Wolinie. W ilu podobnego typu festiwalach bierze Pan udział rocznie? Gdzie się one odbywają?

IG: W tym roku Wolin już za nami. Co roku od końca kwietnia do października co tydzień organizujemy lub bierzemy udział w festiwalach i pokazach w całej Polsce i Europie. W sumie występujemy dziesiątki razy w sezonie. Przez lata uzbierało się tego około siedmiuset występów różnego rodzaju.

AH: Czy ma Pan swój ulubiony festiwal, miejsce?

IG: WOLIN, Wolin, Woooliiiinnnn…

AH: Dziękuję za rozmowę.

IG: Dziękuję i ja. Sława.

Z Igorem Górewiczem rozmawiała Agata Hołubowska.
Zdjęcia: z archiwum Igora D. Górewicza

Igor Górewicz_portret

Igor D. Górewicz ur. 24.10.1976

W roku 2000 ukończył studia na Instytucie Nauk Politycznych i Społecznych Uniwerstytetu Szczecińskiego.
Autor książek: „Stosunki niemiecko-rosyjskie 1989-1999″ Warszawa 2001; „Zdobnictwo wczesnego średniowiecza. Katalog graficzny” Szczecin 2007, wyd. II poszerzone Szczecin2009; „Viking and Slavic Ornamental Design”, Szczecin 2009; „Borek i Bogowie Słowian” Szczecin 2009. „Zdobnictwo wczesnego średniowiecza. Tom II” Szczecin 2011.

Od 1999 roku opublikował dziesiątki artykułów popularno-naukowych, naukowych i publicystycznych z zakresu historii i archeologii Słowian, historii wojskowości, rekonstrukcji historycznej, mitologii słowiańskiej, historii idei, religioznawstwa, kultury i polityki (m.in. Focus, Z Otchłani Wieków, Mare Integrans, Archeologia Żywa, Gazeta Rycerska, Pro Memoria, Wędrowiec Zachodniopomorski, Państwo i Społeczeństwo i in.).

Założyciel (1998 r.) i wojewoda Drużyny Grodu Trzygłowa – stowarzyszenia zajmującego się odtwarzaniem i popularyzowaniem kultury Słowian – która współpracuje z ośrodkami naukowymi i muzealnymi w dziedzinie rekonstrukcji historycznych, przygotowania wystaw, organizacji i prowadzenia festiwali historycznych. Na tej płaszczyźnie prezentował kulturę Słowian w całej Polsce oraz wielokrotnie w Danii, Niemczech, Holandii, Szwecji, Norwegii, Anglii, Estonii, USA, Indiach, we Włoszech, na Islandii i na Litwie. Inicjator i dyrektor artystyczny festiwali historycznych.

Wydawca, producent, muzyk, konsultant filmowy i teatralny, reżyser walk (brał udział w niemal dwudziestu produkcjach filmowych). Autor wystaw edukacyjnych, w tym „Świat Słowian i wikingów” pokazywanej przez muzea m.in. w Poznaniu, Kołobrzegu, Słupsku, Szczecinie a także w Warszawie, Świnoujściu i Niechorzu; oraz „Miecze Europy”.

Prywatny przedsiębiorca, właściel firmy Trzygłów – Pokazy Historyczne oraz wydawnictwa Triglav. Wdowiec, ojciec Czcibora

(Dodano: 2012-09-10)

Dodaj komentarz