Biennale Sztuki dla Dziecka miało w tym roku dwie odsłony. Niedawno skończyła się ta druga – jesienna i niestety ostatnia. Na kolejną edycję tego interdyscyplinarnego festiwalu sztuki nie tylko dla dzieci trzeba będzie poczekać kolejne dwa lata.
Jesienny Finał Biennale trwał zaledwie kilka dni (4-6 października) i upłynął pod znakiem teatru. Organizatorzy zaprosili do Poznania dwa przedstawienia, które można śmiało uznać za teatralne hity minionego sezonu – „Tygryski” w reżyserii Agaty Biziuk, Teatru Lalka, których nie udało się pokazać podczas czerwcowego Biennale oraz „Blask” w reżyserii Leszka Mądzika Wrocławskiego Teatru Lalek. Do teatralnej oferty dołączono również premierę przedstawienia „Stój! Nie ruszaj się!” na podstawie najnowszej sztuki Phillipe’a Dorina w wykonaniu Studia Teatralnego BLUM. Całości teatralnej towarzyszył koncert-spektakl Tria Janusza Prusinowskiego (w kwartetowym składzie – Janusz Prusinowski, Piotr Piszczatowski, Michał Żak i gościnnie Kaja Prusinowska), który świetnie sprawdził się już podczas letniego Biennale w bardzo ciekawy sposób zapraszając dzieci do dialogu z muzyką stylistycznie odległą od proponowanej im przez kulturę popularną. Naprawdę cieszy fakt, że mali słuchacze dają się wciągnąć w świat dźwięków przeszłości, folkowych brzmień, chętnie bawią się z muzykami, poznają instrumenty, włączają w gry rytmiczne.
Chciałam skupić się jednak na teatrze. Oba hitowe przedstawienia – „Tygryski” i „Blask” były już opisywane i to bardzo pozytywnie oraz skrupulatnie, na łamach Nowej Siły Krytycznej przez moje dwie koleżanki – Dorotę Kowalkowską i Olę Konopko. O „Tygryskach” pisałam sama również kilkukrotnie, m.in. w portalu culture.pl oraz w ostatnim numerze „Teatru Lalek” (nr 2/97/2009) nie planuję zatem rekonstruować kształtu artystycznego, formalnego, tematycznego przedstawień, ale odrobinę się do nich przyczepić. Fakt, że bilety na „Tygryski” rozchodzą się jak ciepłe bułki i spektakl okazał się być świetną promocją dla nurty teatru dla najnajmłodszych jest zdecydowanie zjawiskiem pozytywnym; podobnie jak skłonienie się wybitnego twórcy dla dorosłych do przygotowania pierwszego w jego czterdziestoletniej karierze przedstawienia dla dzieci. To ważne, że sztukę dla młodej publiczności tworzą profesjonalni, nieprzeciętni artyści posiadający ciekawą wizję własnej twórczości. Zawsze znajdzie się jednak kilka „ale”, które otwierają nowe perspektywy myślenia o zjawiskach artystycznych, wcale ich nie przekreślając. Zatem przy całym swoim zachwycie dla obu produkcji, o tych właśnie „ale” chciałabym napisać.
W przypadku „Blasku” każda próba odniesienia się do przedstawienia przez osobę dorosłą okazuje się arcytrudna, bowiem reżyser wielokrotnie zaznaczał, że najchętniej pokazywałby ten spektakl wyłącznie młodym widzom. Własnym komentarzem opatrzył również samo przedstawienie. Jest to odautorskie wprowadzenie zatopionych oczywiście w ciemności widzów, oślepionych blaskiem rozłożonych na podłodze reflektorów, do teatralnego świata Leszka Mądzika. Tak więc niezwykle spójne estetycznie, mocne artystycznie przedstawienie zaczyna się karkołomnym, mówionym łamiącym się głosem monologiem o tym, że świat przedstawienia jest różny od tego, z którym młodzi widzowie obcują w kinie, telewizji czy na ulicy, że nie będzie w nim kolorowych laleczek i efektów rodem z teledysków. Nawet przy świadomości tego, że „Blask” jest formą powrotu reżysera do dzieciństwa, zwierzeniem się z emocji sprzed kilkudziesięciu lat, otwarcie spektaklu po prostu brzmi fałszywie. Mam nadzieję, że tylko dla dorosłego widza.
„Blask”, choć jest spektaklem dla dzieci, nie stanowi odejścia od wypracowanych przez lata pracy środków scenicznych Mądzika. W tunelowej scenie rozdzielającej widownię na dwie części, z mroku wydobywane są dziwaczne postaci o ludzkim ciele i ptasich głowach. Przez tę przestrzeń gry przetaczane są również sześcienne wagony-klatki o rozmaitych fakturach, przerażające i piękne jednocześnie. Nie ukrywam jednak, że liczyłam na przedstawienie, które zaprosi publiczność do świata łun, powidoków, zjaw wydobywanych grą światła i mroku, przewidzeń, pewnego rodzaju halucynacji, które zawsze tak bardzo zachwycały mnie w teatralnym świecie Mądzika, również jak byłam jeszcze starszym, choć młodszym niż teraz, dzieckiem. Co tu kryć – było bardzo monotonnie i bardzo czuło się znużenie widowni. Obawiam się, że prawdziwe wartości tego przedstawienia może dostrzec bardziej ten niechciany widz dorosły, niż dziecko, z którego perspektywy i z czułością na którego reakcje staram się pisać tekst.
Odchodząc już od czepialstwa muszę przyznać, że mnie to przedstawienie zachwyciło, zwłaszcza genialnie budująca dramaturgię muzyka Zbigniewa Karneckiego. Miałam ochotę zanurzyć się w tym mroku, pośnić chwilę ten ptasi sen i nie pytać ciągle dlaczego?, po co?, w jakim celu dla dzieci? Choć po spektaklu taka seria pytań pojawiła się.
Teraz spróbuję zastanowić się dlaczego wciąż podobają mi się „Tygryski”, choć za każdym kolejnym ich obejrzeniem mam do nich coraz więcej zastrzeżeń? To przede wszystkim profesjonalnie, artystycznie i z wyczuciem przygotowany spektakl dla dzieci – będę to podkreślać – w wieku przedszkolnym, nie młodszych! Rozsławił ideę przedstawień dla najnajmłodszych, jednak nie wszystkie jego cechy pozwalają go do tej kategorii kwalifikować. Są to chociażby – nawarstwianie realności, metateatralna rama przedstawienia, jego zbyt długi czas trwania (sześćdziesiąt minut) czy skomplikowana, jak dla widza poniżej drugiego roku życia, warstwa słowna. W Poznaniu dało się jednak bardzo mocno odczuć inny problem tego przedstawienia, którym jest szczerość gry aktorskiej. Spektakle dla dzieci poniżej trzeciego roku życia oparte są przede wszystkim na niezwykłym, ponadprzeciętnym kontakcie aktorów z widzami. Wymuszają po prostu ogromne otwarcie na publiczność, granie z nią i dla niej, ale nigdy wobec niej. Nie chcę tutaj wcale mówić o tym, czy przedstawienie traci, gdy kontuzjowaną i skądinąd świetnie grającą Asię – Monikę Babaluę, zastąpiła Kamila Puciłowska.
Chodzi mi o cały zespół aktorski (obok Puciłowksiej: Anna Porusiło-Dużyńska i Tomasz Mazurek), który na pokazach w Poznaniu nie wspiął się na premierowe wyżyny bycia z publicznością, dokopania się do chęci bycia na scenie, bawienia się tym przedstawieniem, spontanicznej i dopracowanej w animacji gry lalkami, radości z bycia w tym właśnie gronie, w tym właśnie miejscu. Wiem, stawiam aktorom niezwykle wysokie wymagania, żądam wręcz niemożliwego, ale wiem również, że udawało się to w „Tygryskach” i ten naprawdę świetny zespół aktorski stać na bycie w tym spektaklu oraz na przebijający się przez narrację, niekiedy sztucznie brzmiące rymy – najzwyczajniejszy kontakt z dziećmi. Tego właśnie mi w Poznaniu zabrakło. Czyli znowu wyszło moje uczulenie na fałsz w przedstawieniach dla dzieci. Wiem, że żadnego z opisywanych spektakli to moje czepialstwo nie przekreśla, nie odbiera im ich wysokich wartości artystycznych, ale przy ogólnych zachwytach (nawet własnych), kilka uwag sprawia, że jest o czym dyskutować.
Trzecie przedstawienie pokazywane podczas jesiennego finału Biennale trzeba rozpatrywać w trochę innych kategoriach. Studio Teatralne BLUM jest teatrem profesjonalnym choć nieinstytucjonalnym, funkcjonuje więc na innych zasadach – np. lokalowych czy finansowych, niż WTL oraz Lalka. Staram się obserwować od kilku lat przedstawienia tworzone przez ten zespół – m.in. pierwsze w Polsce spektakle przygotowane z myślą o najnajmłodszych widzach – i uważam, że mają one w sobie ciekawy potencjał i są propozycjami naprawdę wartościowymi.
Nie jest mi łatwo przekonać się do kształtu artystycznego przygotowanego ostatnio przez BLUM przedstawienia „Stój! Nie ruszaj się”. Choć wiem, że lalka uosabiająca dziecko prowadzona, bo do animacji niestety w tym wypadku daleko, przez Kasię Pawłowską, miała być nieładna, to jednak jej forma plastyczna po prostu mnie odrzuca. Psuje estetykę spektaklu, nie mieści się w ramach akceptowalności i po prostu rozbija bardzo spójną, choć momentami chyboczącą się całość. Obok lalki jest jednak szczęśliwie ciekawa ekspresja gry aktorskiej i świetnie wybrzmiewający dzięki formie spektaklu tekst.
Sztuka Dorina jest bardzo mocna. Największym atutem przedstawienia jest właśnie to, że pozwala ono wybrzmieć dramatowi. Napiszę nawet więcej – umożliwia ono by tekst poturbował publiczność swoją drapieżnością, dosadnością (choć nie dosłownością), sprawił, że kontakt z nim po prostu boli.
Scenografię budują jedynie drewniane krzesło i stół – te bezosobowe postaci wyciągnięte jakby z dramatu, utożsamiane niekiedy z poszczególnymi członkami trzyosobowej rodziny – Mama, Tata, Dziecko. Dwójka aktorów (Lucyna Winkel i Arnold Pujsza) ubrana jest na szaro, są zmęczeni życiem, przytłoczeni i przytłaczający tą szarością. Katarzyna Pawłowska – prowadząca lalkę i wypowiadająca kwestie Dziecka, ubrana jest na czarno. Minimalizm kostiumów i scenografii, oszczędność w stosowaniu ekspresji aktorskiej, cięte gesty, ostro wypowiadane słowa, szybki rytm przedstawienia – wszystko to sprawia, że najwięcej czai się właśnie między tymi słowami. Wśród pojedynczych wykrzyknień – dziecko, krzesło, stół, matka, światło – buduje się prawdziwa tragedia rodzinna. W sensy przedstawienia wpisana została zarówno przemoc fizyczna w rodzinie, jak i tyrania mentalna oraz ogromna samotność każdego z bohaterów.
Spektakl nie jest łatwy w odbiorze – drażni lalka, nie do końca odpowiada tworzenie postaci Ojca (Arnold Pujsza), jednak „Stój! Nie ruszaj się!” jest propozycją naprawdę ważną, wypełnia wciąż zaniedbywaną lukę twórczości teatralnej dla młodzieży, skłania do myślenia, budzi emocje, drażni – ale w taki sposób, że pomimo mankamentów chce się na ten spektakl wracać i o nim myśleć.
Dyskusja na zamknięcie Biennale, do której zaproszeni zostali artyści, dziennikarze, badacze sztuki dla dzieci, animatorzy kultury oraz twórcy festiwalu, kuratorzy poszczególnych projektów, okazała się inicjatywą bardzo cenną. Z jednej strony stanowiła podsumowanie tego, co było już za nami, ocenę i próbę krytycznego uchwycenia obu części Biennale. Z drugiej otwierała się na rozmowę o przyszłych edycjach tego festiwalu, jego celach, strategiach organizacyjnych, potrzebach, pomysłach na realizację. W części pierwszej miałam również swój udział, jako współautor postkatalogu Biennale starałam się ująć biennalowe zdarzenia w kategoriach krytycznych z obszaru badań nad sztuką i kulturą współczesną. Czy wraz z Wojtkiem Morawskim i całym sztabem osób współtworzących Katalog (m.in. Hanna Gawrońska i Agnieszka Krajewska) udało nam się poprowadzić to w sposób ciekawy – ocenią czytelnicy tej książki, która powinna ukazać się jeszcze w tym roku. Ja pozostaję ze świadomością, że niezwykle ważne było podjęcie próby czytania wszystkich festiwalowych wydarzeń poprzez pryzmat kategorii używanych do opisu i analizy zjawisk sztuki dla osób dorosłych.
Biennale od lat jest obszarem poważnego traktowania dziecięcej publiczności oraz praktyki artystycznej tworzonej z myślą o tych widzach. Pokazuje nowe nurty w sztuce, stwarza przestrzeń do konfrontacji nie tylko rozmaitych postaw twórczych, ale również stanowisk krytycznych. Nie ukrywam, że jestem fanką tej imprezy i liczę, że nie tylko będzie się ona wciąż rozwijać, ale zostanie również zauważona i doceniona przez większą liczbę badaczy, dziennikarzy, krytyków, kuratorów spoza poznańskiego ośrodka, bo promocji, zwłaszcza w minionych latach trochę temu festiwalowi brakowało.
Alicja Rubczak
Nowa Siła Krytyczna
autorka prowadzi bloga: http://alicjamorawskarubczak.tumblr.com
(Dodano: 2009-11-06)