Naprawdę dobre książki – W lusterku myśli, część XII

Wśród książek adresowanych do dzieci zdarzają się, na szczęście, takie, które – pozostając dobrą literaturą (a nie mniej lub bardziej pożytecznym „produktem” służącym do wychowywania) – pokazują coś, co można nazwać prawdziwym obrazem świata. Prawda dotyczy tu zarówno świata zewnętrznego, jak i świata wewnętrznego, to jest przestrzeni przeżyć, wszelkiego rodzaju osobistych odczuć, a także emocji. Bez prawdy nie może być dobrej literatury. Dobra literatura nie może się obejść bez szacunku do ludzi, w tym wypadku do dzieci (również tych zupełnie małych).

One, o czym się jakoś zapomina, mają nie tylko wrażliwość (którą, jak każdą wrażliwość, należy chronić i której nie powinno się ranić), ale i swoje przemyślenia, dotyczące nie tylko sfery dotychczasowych doświadczeń, ale i tego, co jeszcze nieznane, ale jakoś przeczuwane. Mają wielką ciekawość świata. Dobra książka dla dzieci to, jak sądzę, taka, która w ciekawy i piękny sposób trafia do wrażliwości i, choćby częściowo, zaspokaja ciekawość świata (zewnętrznego i wewnętrznego). W dobrej książce powinno być miejsce zarówno dla spraw zabawnych, jak i dla spraw trudnych. Najlepiej jest, gdy są one ze sobą zespolone (w sposób interesujący literacko), tworząc jak najbogatszy obraz, z którego można wybierać elementy najbardziej dziecku na danym etapie i w danym momencie potrzebne. Do dobrej książki dziecko będzie wracać wielokrotnie, a potem czytać ją, nie nudząc się, własnym dzieciom, bo ciągle będzie w niej coś do odkrycia.

No i najlepiej, gdy takiej literaturze, zapisanej w przedmiocie zwanym książką, towarzyszy przemyślana, piękna szata graficzna. Może ona podkreślać walory i sens tekstu, współgrać z nim, ale może też pełnić inną rolę – być komentarzem, formą interpretacji, czy też drogowskazem dla myśli czytelnika.

Niedoścignionym wzorem takiej właśnie literatury (powstałej nie w czasach zamierzchłych, ale stosunkowo niedawno) są, według mnie, arcydzieła Astrid Lindgren. Osobą, która stworzyła ilustracje świetnie współistniejące z myślą autorki była tu (najczęściej) Ilon Wilkland. To jest literatura na najwyższym poziomie i ciągle pozostaje poza wszelką konkurencją. Zmieniły się gadżety, świat przyspieszył, ale dzieło nieśmiertelnej Szwedki (w styczniu od jej odejścia do Nangijali minie osiem lat!) budzi tak samo silne wzruszenie; tak samo jak kiedyś śmieszy, smuci, a czasem każe zastanawiać się nad istotą tego, co niewidzialne… U Astrid Lindgren ciągle jest coś do odkrycia (vide, na przykład, książka całkiem dorosłego Jacka Podsiadły „Pippi, dziwne dziecko”, wyd. Hokus-Pokus). Czytając Lindgren, nie nudzą się ani dzieci, ani dorośli. Na drugim miejscu wymieniłabym równolegle twórczość literacko-plastyczną Tove Jansson (która sama ilustrowała swoje teksty) oraz książki włoskiego pisarza i pedagoga (doskonale rozumiejącego duszę dziecka) Gianiego Rodariego (ilustrowane w Polsce raz lepiej, raz, niestety, gorzej). Na trzecim miejscu, po dłuższej chwili wahania, umieściłabym teksty Annie M.G. Schmidt. Książki holenderskiej pisarki (zmarła w roku 1995, z rąk Astrid Lindgren otrzymała w 1988 roku najwyższe trofeum w literaturze dziecięcej – Nagrodę im. Hansa Christiana Andersena) istnieją na polskim rynku od niedawna (wszystkie wydane przez Wydawnictwo Hokus-Pokus). W roku 2004 ukazała się pierwsza pozycja jej pióra, otwierająca pięciotomową serię o przygodach Julka i Julki (z ilustracjami Fiep Westendorp). Drugą książkę, „Minu”, o kotce przemienionej w dziewczynę (w polskim wydaniu brak ilustracji, ale jest za to wysmakowany, choć oszczędny, projekt graficzny Rafała Bagińskiego), wydano w roku 2006. W ubiegłym roku ukazała się kolejna książka Annie M.G. Schmidt – „Pluk z wieżyczki”.

Historyjki o Julku i Julce są krótkie. Każda liczy zaledwie 250 – 260 słów, ale, jak się okazuje, wcale nie trzeba więcej, by opowiedzieć o sytuacjach, które przydarzają się na co dzień Małym Ludziom. Bohaterowie opowiadań są pełnoprawnymi uczestnikami a zarazem cząstką rzeczywistości. Próbują (z wielkim zapałem) poznać świat i dowiedzieć się, na przykład, dlaczego jeż ma kolce a człowiek – nie. Próbują uporać się z zagadnieniem tęsknoty (rozwiązaniem okazuje się wejście na stołeczek i zabawa z chorą przyjaciółką przez szybę…). No i oczywiście obserwują i naśladują dorosłych. Są tu sytuacje, które wywołują uśmiech, ale jest też dużo trudu poznawania świata, który, wraz z przybywaniem wiedzy, staje się coraz większy. Annie M.G. Schmidt doskonale rozumie, że dzieci bardzo interesuje to, co je spotyka każdego dnia. Julka i Julek – a wraz z nimi czytelnicy – dowiadują się, że życie niesie ze sobą zarówno radości (gdy się wygra konkurs, można dostać naleśnikowy medal), jak i smutki (starsi chłopcy czasem potrafią dokuczyć i to bez powodu), że na nudę można znaleźć jakiś sposób, ale nie zawsze spotyka się to z akceptacją otoczenia (zabawa pod stołem podczas przyjęcia dla dorosłych), że czasem to, co jest przygodą i przyjemnością (jazda na drabiniastym wozie i sprzedawanie trzepaczek i szczotek) może rozzłościć troskliwe mamy, które boją się widocznie o bezpieczeństwo swych dzieci. W opowiadaniach niderlandzkiej pisarki uderza prawda. Nie ma tu śladu zafałszowania świata przeżyć i obserwacji dziecka, który jest jeszcze, co prawda, prosty (bo i doświadczeń niewiele zdołało się nazbierać przez te zaledwie parę lat życia), ale wcale nie prostacki: dzieci potrafią odczuć, kiedy przestraszyły mamę i dlaczego tata „jest zły”. Prosty jest nie tylko obraz świata, ale i język, którym się o nim opowiada. Zdania są krótkie. Pozwalają zatrzymać myśl, skupić uwagę. Nie ma tu ambicji rozwijania dziecięcej mowy, wprowadzania pojęć i wyrazów nieznanych, epitety są ograniczone do absolutnego minimum. Jest to język klarowny, jasny, trafiający w samo sedno, świetnie współgrający z psychiką postaci i obrazem poznawanego dopiero świata. Z ową uderzającą prostotą świata Julki i Julka, wymyślonych przez Annie M. G. Schmidt, doskonale harmonizują ilustracje stworzone przez jej współpracowniczkę i przyjaciółkę Fiep Westendorp. Czarno-białe sylwetki dzieci pokazywane są zawsze z profilu. Widać wyraźnie charakterystyczną grzywkę i krótki warkoczyk Julki oraz zawadiackie kosmyki na główce Julka. Widać także, dzięki wyraźnie zaznaczonej linii ust, wyraz ich twarzy. Minimalizm i szlachetność tych niewielkich obrazków znakomicie pasują do prostego świata króciutkich opowiadań i w idealny sposób je uzupełniają. Tekst i ilustracje mówią tu jakby jednym głosem.

Annie M.G. Schmidt lubi przedstawiać codzienność. Mimo to w „Minu” wymyśliła coś zupełnie niezwykłego: bohaterem swojej krótkiej powieści uczyniła… byłego kota, a właściwie, co nie jest bez znaczenia… byłą kotkę. Trafia ona, pod postacią ślicznej dziewczyny, na strych domu młodego dziennikarza, Tobiasza (szef ma mu za złe, że jest zbyt nieśmiały i monotematyczny, bo pisuje tylko o… kotach). Tak zaczyna się toczyć pełna uroku opowieść o życiu mieszkańców w małym, nieco sennym miasteczku i o różnych ważnych i mniej ważnych sprawach (ktoś przewrócił stragan sprzedawcy ryb i zbiegł z miejsca wypadku, emerytowany nauczyciel zamierza wygłosić dla miejscowej społeczności wykład Kot na przestrzeni dziejów, właścicielka mieszkania próbuje wyrzucić lokatora ze swego lokalu, bo nie podobają się jej jego podejrzane kontakty, a jej mąż się temu sprzeciwia itd.). Wcale nie jest przypadkiem, lecz artystyczną i logiczną konsekwencją umiejętnie poprowadzonej fabuły, że pośród tych zwykłych zdarzeń pojawia się myśl o istocie człowieczeństwa (rudowłosa Minu ma możliwość wrócić do kociej postaci). Istota człowieczeństwa to tutaj umiejętność wczucia się w przeżycia innej żyjącej istoty, umiejętność współodczuwania. Rozmyślania dziewczyny, która, żeby na powrót zostać kotką, musiałaby upolować ptaka, pojawiają się mimochodem, a nieudane polowanie nie jest pozbawione elementów komizmu. Nadzwyczaj poważna kwestia została pokazana z humorem, ale i z wielką subtelnością: zachęca do myślenia, ale niczego nie narzuca. Nie każe się czytającemu dziecku niczego pojąć natychmiast, bo do przygód Minu, perypetii Tobiasza i obrazków z życia miasteczka młody czytelnik będzie miał ochotę wracać wielokrotnie. Przeczyta tę książkę w wieku siedmiu, ośmiu lat (dodatkową zachętą będzie jej wygląd: na okładce, o smakowitym kolorze mleka z wanilią i żółtkami, widać zalotną, wielkooką kotkę o bacznym spojrzeniu, z zielonym kuferkiem w łapce, czcionka – wygodna do czytania dla ośmioletniego, niezupełnie jeszcze wprawnego oka – odpowiednia co do wielkości i o dobrym kontraście). Przeczyta ją zapewne również później, gdy będzie miał lat dziewięć i dziesięć. Każdy taki powrót stanie się okazją do odkrywania kolejnego sensu – na przykład delikatnie zarysowanego problemu potrzeby tolerancji dla odmienności, czy kwestii dbałości o swoje miejsce na ziemi. Przy kolejnej lekturze zauważy też subtelnie zarysowany element erotyki (Tobiasza miło ekscytują słodkie pomrukiwania panny Minu, jej zwinność, zaradność, niezależność i iście koci wdzięk; panna Minu ceni sobie dobroć, subtelność i ciepło swego pana). Temat został zaledwie muśnięty, ale właśnie tak, jak to w tym wypadku być powinno: dwie istoty, pozostając niezależne, są sobie wzajemnie potrzebne i sobą zauroczone. Mają sobie ponadto coś cennego do zaoferowania. Coś się tu zaczyna rozgrywać, ale nic się jeszcze nie dokonało. Wszystko w tej dziedzinie pozostaje w sferze pięknych możliwości. To jest pisarstwo najwyższej klasy.

Istnieje pewne pokrewieństwo w twórczości Annie M.G. Schmidt (która przede wszystkim stąpa po ziemi) i niezapomnianej Astrid Lindgren (która z równą swobodą stąpa po ziemi i przemierza inne, nieskończone przestrzenie)… U obu ważna jest prawda w przedstawieniu świata i nieudawany, niezależny wobec rozmaitych mód pedagogicznych szacunek dla czytelnika.

Hanna Diduszko

(Dodano: 2009-11-25)

Dodaj komentarz