„Annie” – filmowe wspomnienie

Ach, lata osiemdziesiąte… Nigdy bym nie pomyślał, że będę je kiedykolwiek nazywał „starymi, dobrymi czasami” i wspominał z czułością. Nigdy też bym nie zgadł, że przyjdzie mi za nimi tęsknić w nowym, wspaniałym tysiącleciu, z którym wiązałem (jak wszyscy) rozliczne nadzieje (że wreszcie będzie światowo i kosmicznie, że zamieszkamy w permanentnej przyszłości, że zapanuje oświecona mądrość, a sztuka zostanie objęta immunitetem i nie będzie się musiała nikomu z niczego tłumaczyć).

Tymczasem cóż… coraz częściej oglądam filmy sprzed dwudziestu kilku lat i łapię się na refleksji, że dziś ich powstanie nie byłoby możliwe. W każdym razie nie w takiej formie. Ot, choćby Annie, arcydzieło Johna Hustona z 1982 roku wyprodukowane przez szacowne Columbia Pictures w czasach, kiedy do pisania scenariuszy zatrudniano scenarzystów, a nie księgowych.

Annie to prosta i sprawnie opowiedziana fabuła o sierotce poszukującej rodziców, a znajdującej (na pocieszenie?) przywiązanie i miłość multimilionera. Nie o fabułę tu jednak chodzi, lecz o sos, w jakim ją podano.

Po pierwsze zatem, genialne piosenki w równie genialnym wykonaniu małej Aileen Quinn (słynne „Tomorrow to stąd). Piosenki z najlepszej, musicallowej szkoły (opowieść o Annie była zresztą musicallem, zanim zawędrowała na srebrny ekran) – pełnokrwiste i prawdziwe, dotkliwie wzruszające lub zaraźliwie zabawne, z melodiami i słowami z prawdziwego zdarzenia.

W tym miejscu należy ostrzec widzów o słabych nerwach: scena, w której Annie wykonuje a capella piosenkę Maybe na tle nocnego Manhattanu, złamie wam serca. Scena, w której Annie dzieli się z nami swoim dziecięcym, naiwnym i absolutnie obezwładniającym wyznaniem wiary śpiewając „You’re never fully dressed without a smile”, rzuci was na kolana. Zaś scena, w której Annie i pan Warbucks stepują przy „I don’t need anything but you”, znokautuje was na resztę wieczoru. Bo Annie to film emocjonalnie wyczerpujący!

Następna rzecz odróżniająca Annie od czegokolwiek obecnie produkowanego to soczysty, miejscami dosadny, ale dzięki temu barwny i niepowtarzalny język. Nie jest to zbiór młodzieżowych grepsów i cytatów z popkultury (patrz Shrek) lecz indywidualnie stworzone, cudownie kontrowersyjne narzecze, którym ze szczególną biegłością posługuje się opiekunka domu sierot, pani Hannigan (kiedy ostatnio widzieliście film, w którym sierotki nazywane są „świńskimi bobkami”?) No i wreszcie popisowa rola tejże pani Hannigan, czyli Carol Burnett. Jako pławiąca się w alkoholu, wulgarna i chciwa, a zarazem liryczna i spragniona uczucia wychowawczyni domu sierot, Burnett bez wysiłku przekracza próg aktorskiej doskonałości i znajduje swoje miejsce w filmowym panteonie gwiazd.

Ot i taka produkcja. Niby zwykły film dla dzieci, nic nowatorskiego. Ale podsumowanie mam tylko jedno: we miss you, Annie!

Rafał Witek

Annie
reż. John Huston
COLUMBIA PICTURES 1982

(Dodano: 2008-12-08)

Dodaj komentarz