„Zielone Zoo” – recenzja spektaklu

Z góry uprzedzam, że krytykiem teatralnym to ja nie jestem. Być może nie potrafię w związku z tym doszukać się głębszych znaczeń ani wyczerpująco odpowiedzieć na pytanie: „co poeta (reżyser) miał na myśli…”. Jestem po prostu matką, która udając się ze swoją czterolatką do teatru oczekiwała nieco, a właściwie – powiem wprost – sporo więcej niż zastałam czy też odebrałam. I chyba w związku z tym, kierując się intuicją i zwykłym ludzkim: podoba się, nie podoba się – dałam sobie prawo do wyrażenia opinii. O tyle nieśmiało, że rzecz się działa w szanowanym teatrze, twórcy są cenieni w świecie scenicznym, a zapowiedzi wyglądały niezwykle obiecująco. Cóż, raz kozie śmierć…

Moja pierwsza myśl była taka: „podobnie zabawiłby dzieci sprawny animator, wodzirej czy też „kaowiec”. Czy my po to przyszłyśmy do teatru?!” Gagi, przewracanie się, miny, wspólny taniec, działania nieudolnego prestidigitatora – niektóre dzieci i owszem, śmiały się. Trochę tak, jak z Pana Gapy w „Ulicy Sezamkowej”. Ale też do końca (przynajmniej moja córka) nie rozumiały, co się dzieje: „Mamo, dlaczego ten pan kolejny raz to samo mówi?” (zapowiedzi jednego z bohaterów – Pana Wywoływacza – faktycznie nudne i przydługie, niczego nie wnoszące), „dlaczego ta pani przebiera się w te suknie, czy to jest jego (Dżelsominka) mama?”. Twórcy wprawdzie zapowiadali, że postacie mają być nieokreślone, ale chyba małe dzieci (spektakl jest adresowany dlo widzów od lat 4) nie są w stanie myśleć abstrakcyjnie, wieloznacznie, potrzebują konkretu, jasności.

To, jak Miss Poziomka nawiązywała kontakt z publicznością, zachęcała do zabawy, przypominało mi raczej krzykliwe show artystów rockowych. Mam wątpliwości, czy ten sposób faktycznie trafia do dzieci. Już najbardziej Dżelsominek wydawał się być postacią bliską dzieciom, wiarygodną i zrozumiałą…

Owszem, muzyka była dostojna, ale mało wciągająca i niekoniecznie taka „cyrkowa”. Duet instrumentalny pięknie przygrywał na akordeonie i gitarze. Piosenki, z szerokiego repertuaru, zaśpiewane przyjemnie silnym głosem, w dość poważny jednak sposób (ja słuchałam chętnie, ale moje dziecko się nudziło). Nawet „Ryby, żaby i raki”, które, by poprawić sobie humor usiłowałam nucić – brzmiały wcale nie jak szlagier, jakoś mało podchwycone przez tłumnie zgromadzoną publiczność…

Kiedy moja córka w sposób charakterystyczny zaczęła się kręcić – wiedziałam już, że się nudzi. Dlatego w drugiej części spektaklu pozwoliłam jej, by dołączyła do wchodzących na scenę, zachęcanych do tego dzieci. Scena niewysoka, czemu nie?! Złapała za rękę Pana Wywoływacza… I tu skończyła się moja, rejestrowana zmysłem wzroku, wersja wydarzeń. Bo oto w tłumie dzieci, porwana w wir zabawy – córcia znikła mi z pola widzenia. Stałam cały czas z boku, tuż przy samej scenie, nieśmiało, by nie zasłaniać pozostałym, aż nagle zorientowałam się, że… spektakl się skończył. Dzieci rozpierzchły się we wszystkie strony bezładnie, chaotycznie… (układ sali jest taki, że widzowie siedzą po obu stronach sceny). „Ratunku! Gdzie moja córka?” – chciało mi się krzyczeć. Poszukiwania trwały kilkanaście minut. Niepokój i wyobraźnia podpowiadały mi różne rozwiązania: jedne zdroworozsądkowe – „znajdzie się”, „ktoś się zorientuje, jeśli nieubrana będzie chciała wyjść na ulicę”; inne iście z „Parnasusa” – „a jeśli weszła ze sceny w te duże drzwi prowadzące… no, właśnie, dokąd?”, lub z filmu katastroficznego – wizja staranowanej przez inne dzieci córki. Kiedy znalazła się, przestraszona nie mniej niż ja – sala była już prawie pusta. To, co miało być błogosławieństwem scenicznego przedsięwzięcia (i być może dla wielu dzieci było wspaniałą zabawą), dla nas stało się przekleństwem… Gdyby tak zakończenie spektaklu poprzedzone było pomysłem na zejście dzieci ze sceny – byłoby znacznie bezpieczniej! Może powinnam zgłosić to realizatorom?!

Twórcy zapowiadali, że spektakl ma trafiać zarówno do dzieci, jak i dorosłych – może stąd pomysł na „Stepy Akermańskie”, które pojawiły się, jak Filip z konopi, wśród perełek poezji dziecięcej, czyli wierszy Brzechwy?! Wtedy kręcenie się mojej czterolatki sięgnęło zenitu, a me myśli galopowały: „o co tu chodzi?”. „Mamo, mogłaś wziąć lizaka” – próbowała mnie zagadywać córka. Jasne, dzieciaki obok liżą czerwone słodkości… W teatrze to chyba, przynajmniej według moich norm, nie jest wskazane, ale może faktycznie to cyrk lub ZOO?! Zresztą wierszy Brzechwy wcale dużo w spektaklu nie było. A szkoda, bo trafiają one do ucha młodego odbiorcy. I mimo iż twórcy byli słowni, bo zapowiedzieli przecież, że będzie „nie tylko…”, to jednak tak bardzo się na nie czekało…

I kiedy przed opuszczeniem teatru korzystałyśmy z toalety (czystej, przyjemnej!), gdzie polerująca lustro pani pytała serdecznie o wrażenia – odpowiedziałam z przykrością: „mamie nie bardzo się podobało”. Była wyraźnie zaskoczona. By jakoś pokryć zażenowanie, doszłyśmy do consensusu: „to dzieci mają się dobrze bawić”. Ale nie jestem przekonana, że tylko o to chodzi. Jeśli tak, to można wybrać się po prostu na plac lub do sali zabaw.

Chęć stworzenia niebanalnego przedstawienia jakoś banalnością mi z jednej strony trąci… Z drugiej – próbą połączenia czegoś, co wcale wspólne nie jest. I mimo że nie widziałam zachwyconych twarzy, przyjmuję, że może to moja projekcja i emocje po przeżyciu sytuacji mrożącej krew w matczynych żyłach – zaginięciu dziecka.

Rodzice, jeśli wybieracie się na „Zielone ZOO” – miejcie oczy szeroko otwarte, by dzieci nie zagubiły się, schodząc po szalonym tańcu na przykład na drugą stronę sceny, gdzie widownia wygląda identycznie…

Anna Lubowicka

Zielone Zoo
Na podstawie wierszy Jana Brzechwy ..i nie tylko
Reżyseria Leszek Bzdyl
Scenografia i kostiumy Jan Kozikowski
Opracowanie muzyczne Maciej Kierzkowski
Światło Paweł Szymczyk
Występują: Ewa Konstancja Bułhak, Michał Breitenwald, Leszek Zduń oraz Ple Ple Band – Maciej Kierzkowski i Robert Lipka

Och-teatr
ul. Grójecka 65
0 22 589 52 00
info@ochteatr.com.pl
www.ochteatr.com

(Dodano: 2010-03-19)

Dodaj komentarz