A ja myślę, że pomyślę… – rozmowa z Małgorzatą Strzałkowską

Któregoś dnia odkurzałam i nagle w moim białym dywanie, którego już nie mam, zobaczyłam całą książkę. Potem wystarczyło tylko usiąść i napisać. – O kulisach powstania książki „Zielony i Nikt” mówi Małgorzata Strzałkowska w rozmowie z Ewą Świerżewską.

Ewa Świerżewska: Powiedziała Pani w jednym z wywiadów, że w dzieciństwie pragnęła zostać baletnicą, a później ogrodniczką. I co się stało z tymi marzeniami?

Małgorzata Strzałkowska: Z marzeniami nic się nie stało. Do tej pory lubię tańczyć i, przyznam nieskromnie, ładnie to robię. Chciałam zostać baletnicą, to prawda. Moi rodzice często chodzili na przedstawienia baletowe do Teatru Wielkiego i gdy przynosili programy, stawałam przed lustrem i ćwiczyłam pozy baletnic. Ale tak się złożyło, że nikt mnie nie posłał do szkoły baletowej. Eh, już od dawna byłabym na emeryturze…
Jeśli zaś chodzi o ogrodnictwo, to coś w tym jest. W domu mam dużo kwiatów, bardzo lubię dłubać w ziemi i wyrywać chwasty. To jest relaksujące i naprawdę przy tym odpoczywam.

Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Baletnica nie napisałaby zapewne tylu wspaniałych książek dla dzieci. Kiedy zaczęła się Pani przygoda z pisaniem, z tworzeniem?

Zaczęło się wraz z chwilą, gdy zaczęłam mówić. Od samego początku mówiłam do rymu różne dziwne rzeczy – rodzina uważała nawet, że opowiadam straszne głupstwa. Ledwo odrosłam od ziemi, a już chodziłam dookoła tego stołu, bo on jest jeszcze z domu moich dziadków, i powtarzałam: „A ja myślę, że pomyślę, oni myślą, że ja myślę”. To taki bardzo mądry tekst, który wiele lat później ukazał się na ubrankach firmy Endo, wprawiając siedzącą we mnie małą Małgosię w dumę.
Pisałam, odkąd pamiętam – już w dzieciństwie, a w wieku 12-14 lat tworzyłam strasznie smutne teksty, wierszem, często białym. Mam je do tej pory i jak czasami sięgam do nich, to naprawdę aż się dziwię. Ten dekadentyzm wziął się pewnie z tego, że zawsze bardzo dużo czytałam, często książki nie na swój wiek – zaczytywałam się na przykład Norwidem. Chodziłam też pasjami do teatru – w szóstej, siódmej klasie miałam przyjaciółkę, z którą „zaliczałyśmy” wszystkie premiery i słynne coroczne „Spotkania teatralne”. Uwielbiałam Gałczyńskiego, Tuwima, Pawlikowską-Jasnorzewską… Teatr i poezja były moją pasją.

A twórczość dla dzieci?

Dla dzieci zaczęłam pisać, jak urodził się mój syn. Nie było książek o samochodach i pamiętam, że kupowaliśmy Michałowi różne poradniki samochodowe, bo on to uwielbiał. No i w jednej z takich książek trafiliśmy na artykuł o korozji – zilustrowany rysunkiem rdzy – to absolutnie zafascynowało mojego syna. I wtedy napisałam dla niego wiersz o rdzy samochodowej. Tak to się zaczęło. A potem, pomalutku, powstawały kolejne teksty.
W 1987 roku w „Świerszczyku” ukazał się wiersz „Dżdżownica” – więc jak widać, od początku miałam skłonności do niełatwych słów. Może wynika to z faktu, iż u mnie w rodzinie, medycznej, bardzo często używało się słownych żartów. Niewątpliwie wpływ na moją twórczość miało specyficzne poczucie humoru lekarzy, które zresztą bardzo lubię.
Od chwili debiutu coraz bardziej angażowałam się w pisanie do czasopism dla dzieci. Najpierw był „Skarb Malucha”, później powstał „Pentliczek” – utknęłam w tym pisaniu na amen i tkwię do tej pory.
Ze „Świerszczykiem” współpracuje Pani po dziś dzień, czyli już 22 lata.
Tak, jednak były przerwy. Z tym wiąże się dość zabawna historia. Jeden z moich tekstów, „Mlecze”, który jest w „Gimnastyce dla języka”, zaniosłam kiedyś do „Świerszczyka” (bardzo dawno temu), a tam pani redaktor poinformowała mnie, że nie są zainteresowani, bo „To się bardzo źle czyta”. Co miałam powiedzieć? Zabrałam tekst i poszłam sobie. Ciekawe jest to, że teraz te teksty, które się źle czyta, są chętnie publikowane.

A czym różni się pisanie krótkich form, na przykład do czasopism, od tworzenia książki?

Różnica jest taka, że trzeba się cofnąć i spojrzeć z zewnątrz – objąć całość. W pojedynczym tekście skupiam się na jego spójności, natomiast przy tworzeniu książki, trzeba najpierw określić zamysł. W „Wierszach że aż strach” (Media Rodzina) zamysł jest bardzo widoczny, w każdym razie dla mnie – poprzez pokazywanie różnych śmiesznych stworów i ukazywanie reakcji na lęk (obłaskawianie, wyśmiewanie), dochodzimy do ostatniego tekstu – „Przytul stracha” – w którym widoczna jest akceptacja.
Nieco inaczej rzecz się ma w „Radach nie od parady” (Jacek Santorski & Co), gdzie nie ma takiej spinającej klamry, ale są poszczególne morały – dwuwersy, które prowadzą przez całą książkę. Napisanie tych tekstów sprawiło mi dużo trudności. Najpierw napisałam morały i myślałam, że wiem, co należy przekazać. Nie wiedziałam jednak, jak to zrobić. Jako że w niepamięć odeszły już czasy autorytetów, kiedy to wystarczyło odwołać się do nich, np. za sprawą: „Nie rusz Andziu tego kwiatka”, teraz trzeba pokazywać opłacalność danego działania. Zatem tak właśnie musiałam postąpić w tych wierszach, skierowanych nie tylko do dzieci, ale także do dorosłych. Kiedy rozmawiam z nauczycielkami, które chętnie wykorzystują tę książkę na godzinach wychowawczych, to mówią mi, że same o wielu rzeczach się dowiedziały.

Ucieszyło Panią, że wydana przez Wydawnictwo Bajka książka „Zielony i Nikt”, z ilustracjami Piotra Fąfrowicza, otrzymała nominację w Konkursie Polskiej Sekcji IBBY „Książka Roku 2009″?

Oczywiście, że się ucieszyłam. Muszę jednak przyznać, że mam do nagród pewien dystans – i to z wielu powodów. Najważniejszą oceną jest ocena czytelników. Dla mnie szalenie miłe było, iż po ukazaniu się tej książki dostałam sporo maili z gratulacjami, nie mówiąc o tym, że pani profesor Papuzińska, z którą rozstrzygałyśmy niedawno konkurs literacki organizowany przez Bibliotekę w Płocku, w jednym z maili napisała: „Pozdrowienia dla faceta ze studni” – odebrałam to jako wyrażoną w zawoalowany sposób akceptację książki. Nagrody oczywiście dają przyjemność, ale reakcje czytelników są ważniejsze.

Często spotyka się Pani z czytelnikami?

Ostatnio jeździłam nieco mniej, ale w zasadzie zwiedziłam już całą Polskę. Może nie byłam tylko w samych górach i rzadko nad morzem, jednak podróżowałam naprawdę bardzo, bardzo dużo. Lubię spotkania z dziećmi, a jedynym ograniczeniem jest teraz mój pies – Makary, który bardzo wyje, jak mnie nie ma. Czasem zabieram go ze sobą, choć nie jest to proste, bo on wyży 26 kilo, a nie za bardzo potrafi sam wsiadać do pociągu. Ale to anioł – na spotkaniach w Bielsku Białej jakby go nie było. Pilnował tylko mnie i pana, który nas woził.
Podczas spotkań z dziećmi niektóre swoje teksty czytam bardzo szybko. Szczególnie te, które napisane są tak, czego przy normalnej lekturze się nie zauważy, że czasem trudno zrozumieć od razu, o co chodzi. Wtedy często zapada cisza, a po chwili na twarzach dzieci pojawiają się uśmiechy – i to cieszy najbardziej.
Bardzo lubię też robić z dziećmi kolaże. Uczę je innego spojrzenia. Kiedy na przykład robimy kolaże z liści, to traktujemy je jako tworzywo, a nie gotową już formę – wycinamy, kształtujemy je.

Obserwowałam, jak świetnie bawiły się dzieci, które podczas warsztatów literacko-kulinarnych przyrządzały potrawy wg przepisów z książki „Rymowane przepisy na kuchenne popisy” (wyd. Media Rodizna). To naprawdę autentyczne przepisy?

Bardzo lubię dobre jedzenie, uwielbiam polską kuchnię – dla mnie nie ma nic lepszego. Zawarte w książce przepisy są autentyczne, wykorzystywane przez członków mojej rodziny i różne znajome osoby. Historia tej książki jest taka, że kiedyś napisałam do „Pentliczka” przepis na wigilijny kompocik – no i niespodziewanie zrobił on wielką furorę – rozdzwoniły się telefony. Później wydawnictwo Media Rodzina zaproponowało mi napisanie takiej książki. To zadanie dość skomplikowane warsztatowo – jest pewna ilość składników, które należy wymienić, a one czasami zaburzają rym i rytm, więc trzeba robić różne kombinacje. A co gorsze, pisząc tę książkę przytyłam 2 kilogramy, bo każdej potrawy musiałam spróbować.

Ale to chyba nic trudnego w porównaniu z gimnastyką, którą musiała Pani wykonać, pisząc „Bajki krasnoludka Bajkodłubka” (wyd. Bajka). Wyjaśnijmy, że jest to książka napisana z użyciem 23 liter alfabetu. Mnie się to wydawało niemożliwe, a jednak…

Mnie na początku też… Zabierałam się do tego projektu bardzo długo, ale jak już się rozpędziłam, to nawet te obrazki, którymi czasami zastępuję słowa zawierające zmiękczenia, przestały być potrzebne. W tej książce są całe strony, na których nie ma ani jednego obrazka – to jest kwestia wprawy. Oczywiście nie wszystkie wyrazy dają się łatwo zastąpić. Największy problem stanowią czasowniki zwrotne z „się” – one w ogóle odpadają. Trudne jest też opisywanie czynności takich jak patrzenie, chodzenie i mówienie – nie może być „spojrzał”, tylko „zerkał”, „popatrywał”, jeszcze może być „wlepiał” (gały). Nie użyjemy słowa „powiedział” – może być „wołał”, „zawołał”, „wyartykułował” – ale to ostatnie w książce dla dzieci nie brzmi zbyt dobrze. Niestety nie można używać także słowa „nie”, czyli wszelkich przeczeń. To jest bardzo duże utrudnienie.

Czy przy pisaniu tej książki korzystała Pani ze słownika wyrazów bliskoznacznych?

Nie, głównie z własnej głowy. Czasami też uciekałam się do funkcji synonimów w komputerze, która jest dla mnie absolutnie zadziwiająca. „Luby” jest słowem przestarzałym, „pała” (np. „dzięcielina pała”) to wulgaryzm, a „inny” to na przykład niepełnosprawny. Ze słowników korzystam przede wszystkim przy językowych łamańcach. Gdy znalazłam w słowniku „szypszynę” to po prostu oszalałam ze szczęścia!

Ma Pani w swoim dorobku rozbudowaną serię dla przedszkolaków, czyli „Bajki krasnoludka Bajkodłubka” nie były debiutem w sferze „książek edukacyjnych”.

Tak, przez ostatnie dwa lata realizowałam bardzo duży projekt dla wydawnictwa Hachette – „ABC uczę się”, gdzie co tydzień ukazywała się jedna książka. Łącznie wyszło 91 części. Podjęłam się tego zadania trochę z ciekawości, kiedy wysiądę, ale udało się – przetrwałam. To by można było ciągnąć w nieskończoność, ale w pewnym momencie powiedziałam stop, bo chciałam pisać też inne książki. Pod koniec doszłam już do takiej wprawy, że pisanie poszczególnych części szło bardzo szybko, jednak myślenie o nich trwało i trwało. Po zakończeniu projektu byłam tak zmęczona, że nawet nie miałam siły jechać na wakacje.

Niedawno ukazała się niezwykła książka – „Zielony i Nikt” (wyd. Bajka). Gdy ją czytałam, miałam wrażenie, że nie napisała jej Małgorzata Strzałkowska. W moich oczach książka ta jest zupełnie inna od Pani dotychczasowej twórczości.

Uważam, że „Zielony…” jest moją najpiękniejszą książką, pod każdym względem. Jest pięknie wydana, a Piotr Fąfrowicz tak wyczuł wszystko, co chciałam przekazać, że lepiej by się chyba nie dało. Myślę, że to jedna z „najbardziej moich” książek. I nie uważam, by była aż tak odmienna. Weźmy na przykład „Leśne głupki” – tu przemyślenia, które leżą u źródła, są bardzo podobne do przemyśleń z „Zielonego…”. Różna jest forma, kształt nadany myślom. Ten kształt wybieramy, budując całość – podejmujemy decyzje co do formy, w którą „ubierzemy” przemyślenia.
Napisałam jakiś czas temu książkę „Kazimierska opowieść” – prostą, refleksyjną historyjkę o przemijaniu, w której, jak się dobrze wczytać, znaleźć można bardzo dużo różnych treści. Długo nosiłam tę książkę w sobie, ale jak już usiadłam, to ją napisałam. Niestety nie wzięłam pod uwagę siły własnych emocji i nie zmyłam wcześniej makijażu… Ta książka pochodzi z głębi mojego wnętrza. Tak samo zresztą jak „Zielony…”, który jednak jest znacznie bardziej optymistyczny. Choć i tu jest jedna rzecz bardzo pesymistyczna, a mianowicie to, o czym bezpośrednio nie pisałam, ale taka refleksja może się nasunąć podczas lektury: dużo ludzi siedzi w studni i nie ma o tym pojęcia. Każdy z nas, niezależnie od tego, czy jest dzieckiem, czy dorosłym, ma w swoim życiu jakąś studnię. Nie da się bez tego przejść przez życie – bylibyśmy wtedy istotami bezrefleksyjnymi. Najtrudniejsza rzecz to zdać sobie sprawę, że się w takiej studni siedzi.

Ale czasami pojawi się pomocna ruda czupryna, zajrzy do studni, powie jedno słowo i wszystko może się zmienić.

Tak właśnie jest. A z „Zielonym…” było tak, że to dobry duch, Piotr Fąfrowicz, zwrócił się do mnie. Nie znaliśmy się wtedy osobiście, choć on rysował obrazki do moich tekstów w Endo. Fąfrowiczowie zadzwonili, czy bym czegoś nie napisała. Ustaliliśmy mniej więcej, co to ma być i że ma być prozą, a ja zabrałam się do myślenia. Myślałam i myślałam, w głębi duszy wiedziałam, co chcę napisać, wiedziałam, że o tym, ale nie wiedziałam jak. Bo najtrudniejsze jest, żeby odpowiednie dać rzeczy słowo. Któregoś dnia odkurzałam i nagle w moim białym dywanie, którego już nie mam, zobaczyłam całą książkę. Potem wystarczyło tylko usiąść i napisać. Zachęcam do sprzątania…
Przytoczona historyjka jest dowodem na to, że pisarz nigdy nie ma przerwy w pracy, że cały czas zachowuje czujność, bo książka może pojawić się w najbardziej niespodziewanym miejscu i czasie.

„Zielony…” jest książką uniwersalną jeśli chodzi o wiek odbiorcy. Dziecko odczyta ją na innym poziomie, dorosły na innym.

Moja mama, która jest pierwszą czytelniczką wszystkich moich tekstów, powiedziała mi któregoś dnia: „Wiesz, ja już tyle razy czytałam tę książkę, a ona za każdym razem tak mnie wzrusza. Ja do końca nie wiem, dlaczego”. To bardzo dobra reakcja. Ta książka ma w sobie coś, co nie do końca sobie uświadamiamy. Nawet gdy rozmawiam o niej z bliskimi, nie mówię, co w niej jest, bo to nie ma sensu. Każdy zobaczy tu co innego, bo patrzy przez pryzmat swoich doświadczeń.

„Zielony…”, ale też seria „Bajeczki dla maluszka” (wyd. Bajka) są dowodem, iż tworzy Pani dla coraz szerszego audytorium.

Przyznam się, że pisząc, nie myślę cały czas, ile ten czytelnik będzie miał lat. Oczywiście czasem muszę zastanowić się nad doborem słownictwa, ale generalnie jestem przeciwna podziałowi na wiek. Każde dziecko jest inne, a takie „wiekowanie” powoduje tylko to, że matki wpadają w kompleksy.

Pani nie tylko pisze, ale też ilustruje swoje teksty i to w dość oryginalny sposób – kolażami. Skąd taki pomysł?

To nie był mój pomysł, a zrządzenie losu. Kiedy upadł „Pentliczek”, poszliśmy z Piotrkiem Naginem, ilustratorem, do jednego z czasopism (nie dla dzieci). Ja zaniosłam tam swoje teksty dla dorosłych, Piotrek – obrazki. Trafiliśmy akurat na okres urlopowy. Była tam jakaś pani na zastępstwie i pewnie dlatego tak to się potoczyło. Dałam jej teksty i powiedziałam, że ilustratora też mam, a ona na to: „Ale po co, przecież może to pani swoimi kolażami zilustrować”. Wyszliśmy stamtąd, a ja nie mogłam powstrzymać złości, że ktoś chce, żebym jakieś kolaże robiła, może jeszcze śpiewać w operze miałabym. Tak mi to jednak weszło w głowę, że wieczorem usiadłam do pierwszego w życiu kolażu i wstałam od pracy o 6 rano – wciągnęło mnie. To było niezwykłe – wyklejanie kolaży to zupełnie inna forma ekspresji. Poprzez to działanie dostrzegłam mnóstwo rzeczy w sobie. Pierwszy moje kolaże zobaczył Piotrek Nagin i powiedział: „Ty, to dobre jest”. No i tak się zaczęło, a potem, znów zrządzenie losu, przy mojej książce w Endo miała pracować jakaś ilustratorka, ale powstał konflikt, ona zrezygnowała, no i właścicielka Endo powiedziała: „Pani Małgosiu, pani może to zilustrować, przecież mnóstwo osób pisze i ilustruje”. Zgodziłam się, ale tylko na kolaże. Dalej toczyło się już samo. Nie ukrywam, że byłam nieco zagubiona w tej nowej roli, ale na szczęście miałam bardzo dobrą podporę, gdyż mój przyszywany wujek, pan Zdzisław Witwicki, mocno mnie wspierał. Uwierzyłam, że potrafię i bardzo mi się to spodobało; było czymś zupełnie różnym od pisania. Podczas tworzenia kolaży czuję luz w mózgu. Przez to, że zaangażowane są inne zmysły, traktuję to działanie jako odpoczynek, choć mam oczywiście świadomość, że się wpakowałam w nie swoją działkę.

Zauważyłam, że bardzo często stosuje Pani w swoich książkach słowniczki. To świetne rozwiązanie i to nie tylko dla dzieci.

Niektóre rzeczy wymagają wyjaśnienia, szczególnie że czasem używam nazw botanicznych. Swoją drogą botanicy muszą mieć niezwykłe poczucie humoru, by tak nazywać rośliny. Chciałabym, żeby dzieci miały odruch pytania, gdy czegoś nie rozumieją, a te nieco starsze, żeby same sięgały po słowniki czy encyklopedie. Należy rozwijać w dzieciach ciekawość, a także umiejętność zdobywania wiedzy.

Żartowała Pani, że gdyby Polska nie była z tyłu w stosunku do innych krajów, to Pani książki przeznaczone by były dla młodzieży powyżej 16. roku życia. Dlaczego?

W wielu krajach istnieją słowniki określające język dziecka w konkretnym wieku. Moim zdaniem jest to absurdalne i w sposób wymuszony ogranicza rozwój, równa wszystkich to tego samego poziomu, oczywiście w dół.
Uważam, że powinno się zmienić podejście do kultury i to nie tylko tej dla dzieci. Nie może być tak, jak jest teraz, że wpaja się wszystkim „wytwórcom” kultury, iż należy się dostosowywać do gustu odbiorcy – bo to ludzie lubią, bo to obejrzą. Jestem przekonana, że jedynie stawianie poprzeczki ciut wyżej umożliwia rozwój.

Bardzo dziękuję za rozmowę.

Z Małgorzatą Strzałkowską rozmawiała Ewa Świerżewska

Specjalnie dla czytelników portalu Qlturka.pl pani Małgorzata Strzałkowska napisała wierszyk, wykorzystując tylko 23 litery alfabetu:

Kto ma zapał do kultury,
ten połyka wprost lektury.
A kto na to bimba sobie,
temu brak oleju w głowie.

Małgorzata Strzałkowska

Małgorzata Strzałkowska

Małgorzata Strzałkowska – Zadebiutowała w Świerszczyku w 1987 r. Zajmuje czołowe miejsce w polskiej literaturze dla dzieci, obok autorów tej miary co Tuwim czy Brzechwa. Napisała ponad sto książek (część z nich także zilustrowała). Jest autorką tekstów na ubrania marki Endo oraz bajek, piosenek i scenariuszy dla TVP (Jedyneczka, Budzik, Babcia Róża i Gryzelka). Współpracowała lub współpracuje z czasopismami: Świerszczyk, Dziecko, Miś, Pentliczek, Ciuchcia, Nasz Maks, Skarb malucha. Jej wiersze, baśnie i opowiadania znajdują się w podręcznikach i antologiach. (żródło: www.bajkizbajki.pl)

(Dodano: 2009-11-27)

Dodaj komentarz