W filharmonii też może być cool! – rozmowa z Januszem Stokłosą

Po 15 latach na deski teatru powrócił „Piotruś Pan” – musical autorstwa Janusza Stokłosy do libretta Jeremiego Przybory. Premiera przedstawienia odbyła się w grudniu 2015 roku w Teatrze Studio Buffo z okazji setnej rocznicy urodzin poety. O tym, jakim spektaklem jest „Piotruś Pan”, czy trudno jest komponować dla dzieci oraz dlaczego warto pójść z nimi na spektakl, mówi Janusz Stokłosa – pianista, kompozytor, twórca kultowych musicali tj. „Metro”, „Romeo i Julia”, „Polita” i „Piotruś Pan”, w rozmowie z Kaliną Cyz.

Kalina Cyz: Jak to się stało, że kompozytor „poważnej” muzyki: teatralnej, filmowej i musicalowej, sięga po temat dziecięcy? Po co zaprosił Pan do swojego teatru dzieci?

Janusz Stokłosa: Tworzenie repertuaru dla dzieci jest dla mnie bardzo ważne, bo dziecko to poważny i wymagający odbiorca. Dlaczego? Ponieważ niczego nie udaje. Jak mu się nie podoba, to się nudzi i gada, i najchętniej chciałoby pójść do domu. Dlatego z tym repertuarem trzeba być bardzo ostrożnym. My, dorośli, mamy taką cechę, że na każdym kroku – w teatrze też – chcielibyśmy dzieci czegoś uczyć. Dlatego bombardujemy je pedagogiką i dydaktyzmem. A ono jest czyste, czułe, otwarte i do bólu szczere w reakcjach. Przekonałem się o tym wielokrotnie. Jeżeli traktuje się młodego odbiorcę w sposób poważny i partnerski, to może on być oddanym i niezwykle wrażliwym widzem. Nie ma znaczenia i niczego nie ogranicza to, ile ma lat: 8, 10 czy 12.

KC: No dobrze, ale co kompozytorowi daje obcowanie z literaturą dla dzieci i pisanie partytury dziecięcej?

JS: Jak już wspomniałem, to przede wszystkim wielkie wyzwanie. Oczywiście kluczowe znaczenie ma tutaj literatura: nie sądzę, bym odważył się sięgnąć po pozycje z serii: „Poczytaj mi, mamo”… Ale możliwość pracy nad takim librettem, jakie wyszło spod pióra Jeremiego Przybory, to nie tylko fantastyczna przygoda, ale przede wszystkim niezwykle zobowiązujące zadanie, a w efekcie wielka radość i satysfakcja. Spróbuję krótko wyjaśnić, na czym polega fenomen libretta „Piotrusia Pana” Jeremiego Przybory. Tytuł ten, obok „Alicji w krainie czarów”, „Kubusia Puchatka” czy „Mary Poppins”, należy do światowej klasyki dziecięcej. I nie byłoby w tym nic szczególnego, gdyby – wówczas już 80-letni Pan Jeremi – zrobił zwykłą adaptację sceniczną powieści Barrie’go. Ale nic podobnego! Na kanwie opowieści o niesfornym i przemądrzałym chłopaku powstała przejmująca historia o przemijaniu, matczynej miłości i sekretach skomplikowanych relacji świata dorosłych i dzieci. A wszystko owiane niezwykle delikatnym i przenikliwym poczuciem humoru, umieszczone w baśniowej scenerii wyspy Niebywalencji. Do tego piraci, Indianie, syreny, chór gwiazd i XIX-wieczny Londyn. Czy kompozytor może marzyć o czymś więcej?

KC: Czy to był ważny dla Pana tytuł w dzieciństwie?

JS: Niespecjalnie. Ważniejszy był „Koziołek Matołek” (śmiech). Ale wracając do musicalu: wraz z moim partnerem, reżyserem Januszem Józefowiczem, mieliśmy okazje oglądać na Broadwayu amerykańską wersję „Piotrusia Pana”. Należy wspomnieć, że dla Amerykanów „Peter Pan” to tytuł szczególny. Zawsze w okolicy świąt Bożego Narodzenia wystawiają jakąś jego wersję. I my właśnie widzieliśmy taką inscenizację, w której rolę Piotrusia grała pani (podobno mistrzyni olimpijska w akrobatyce), a psa Nanę jakiś facet… No i wtedy Janusz powiedział: trzeba to będzie kiedyś porządnie zrobić. I zrobiliśmy.

KC: Czy to prawda, że Jeremi Przybora nie od razu zgodził się napisać libretto do „Piotrusia Pana”?

JS: W ogóle nie chciał tego napisać! Zajęty był pisaniem wspomnień, podsumowywaniem swojego życia, swojego dorobku. Pisanie czegoś nowego było mu kompletnie nie po drodze. Często do niego jeździliśmy z Januszem Józefowiczem, namawialiśmy, ale Przybora był sceptyczny. Szczerze mówiąc, nie wiem, co się wydarzyło, że on to napisał. Pewnego dnia zadzwonił i powiedział: „Proszę, chcieliście, to macie!”.

KC: Trudno komponuje się musical dla dzieci?

JS: Wcześniej pisałem różne rzeczy dla dzieci – muzykę do filmowych bajek, spektakli teatralnych. Ale moim podstawowym problemem było to, że kiedy komponowałem „Piotrusia Pana”, w naszym kraju królowało disco polo, również w dziecięcym repertuarze. Na każdym placu zabaw czy stoku narciarskim panowało „cudowne” umpa umpa… Moda jest dla mnie rzeczą niezrozumiałą, nigdy nie umiałem być modny. Język, którym mówisz (np. język muzyczny), jest albo twój, albo oszukujesz, próbując wstrzelić się w aktualny trend. Pozostawało zatem pytanie: Jeśli nie umpa, umpa, to co? Jak to zagrać, jakimi instrumentami? Musical jest formą niebywale pojemną, można pomieścić w nim wszystkie style. Postawiłem więc na klasykę: orkiestra symfoniczna, klasyczne chóry, bogata faktura. Niech to będzie coś, co – jeżeli już się uda nawiązać kontakt z młodym człowiekiem – zaszczepi w nim zaufanie do, jeśli można tak rzec, muzyki w ogóle. Że skrzypce niekoniecznie skrzypią, a klawesyn nie zalatuje naftaliną. Że filharmonia też może być cool!

KC: Dokładnie o to chciałam zapytać: co forma musicalowa – trudna, bo w dużej mierze oparta na klasycznych brzmieniach orkiestry, chóralnym śpiewie, w dodatku trwająca ponad dwie godziny – może dać dziecku, które na ten spektakl przyjdzie?

JS: Jeżeli jest ambitna i szczera, to może zostać w dziecku do końca jego życia. Co więcej, pozwoli nawiązać stały kontakt z muzyką – nie jednorazowy, jak epizodyczne przedstawienie, na które pójdzie z klasą. Może mu to dać takie emocje, których będzie później szukać w teatrze czy w filharmonii. Otworzy mu drzwi do sztuki, która czasami wydaje się trudna i nieprzystępna, ale dla rozwoju, zrozumienia świata i prawdziwie głębokich przeżyć, na zawsze pozostanie niezwykle ważna.

KC: I to po obu stronach sceny się dzieje, prawda? To „otwieranie drzwi” do świata sztuki. Bo w przedstawieniu tym grają dzieci.

JS: Dotykamy tu dwóch ważnych aspektów. Pierwszy: to poziom komplikacji języka, którym naszą historię opowiadamy. Jeśli to nie jest wszechobecne umpa, umpa, to musimy się liczyć z tym, że możemy po prostu być niezrozumiali. I drugi aspekt: kto (w naszym imieniu) tym językiem mówi albo śpiewa. Jeżeli (jak ma to miejsce w „Piotrusiu”) są to dzieci, to na pewno będą one dużo łatwiej zrozumiane przez swoich rówieśników, niż gdyby to samo robili dorośli. To jest bardzo ważny moment identyfikacji – moim zdaniem w teatrze kluczowy.

Studio Buffo - Chłopcy. fot. Maciej Nowak
Studio Buffo – Chłopcy. fot. Maciej Nowak

 

KC: Ale w Buffo jest prawdziwy pies?

JS: Oczywiście! Przecież pies to pies (śmiech). To wielka zasługa reżysera, Janusza Józefowicza, który nie znosi udawania. Co jednak ważne: dzieci grają dzieci, a te, które na to patrzą, widzą na scenie siebie. Na tym między innymi polega fenomen „Metra” – młodzież, która przychodzi na ten spektakl, od ponad 25 lat widzi na scenie siebie. Ze swoimi problemami; z tym, co ich dręczy. W teatrze musi nastąpić identyfikacja, albo mówiąc inaczej: uwiarygodnienie. Jak mam kogoś słuchać, jeśli mu nie wierzę? A potem, to już tylko emocje, historie, przeżycia… Od tego przecież jest teatr.

KC: W takim razie, jak już pojawiło się w naszej rozmowie „Merto” – to ja to wykorzystam, by zadać nieco przewrotne pytanie: Czy możemy dzieciom obiecać, że „Piotruś Pan” będzie grany w Buffo tak długo jak „Metro”?

JS: Myślę, że nawet dłużej… (śmiech)

KC: A kiedy będą najbliższe spektakle?

JS: Już na początku października. Bodajże od 4 października.

KC: Dziękując za naszą rozmowę, chciałabym na koniec poprosić, by Pan sam zaprosił dzieci i rodziców na „Piotrusia Pana”. Dlaczego Pana zdaniem warto przyjść do Teatru Studio Buffo na ten spektakl?

JS: Bo to spektakl dla całej rodziny: piękny, mądry, niezwykle barwny, dynamiczny i zaskakujący. Doborowa dziecięco-dorosło-zwierzęca obsada, ogień, woda, podniebne harce i tykający krokodyl. I oczywiście moja wspaniała muzyka (śmiech). Zapraszamy.

Z Januszem Stokłosą rozmawiała Kalina Cyz.

Janusz Stokłosa
Janusz Stokłosa

Dodaj komentarz