„Kiedy zacząłem robić pierwsze ilustracje do książek, były obawy, czy to nie za daleko posunięta fantazja, czy będą zrozumiałe dla dzieci”. – O Gapiszonie i nie tylko mówi Bohdan Butenko.
Qlturka: Leży przed nami najnowsza książka o przygodach chłopca w pasiastej czapce z pomponem, „Gapiszon i tajemnica pierniczków”… Skąd wziął się w Toruniu?
Bohdan Butenko: To książka na specjalne zamówienie. Służyć ma promocji miasta, ubiegającego się o tytuł Europejskiej Stolicy Kultury 2016. A zaczęło się od moich ubiegłorocznych spotkań z czytelnikami w tym mieście. Wówczas padł pomysł, by „ożenić” Gapiszona z legendami.
Toruńskimi legendami…
Tak. To dwie legendy związane z Toruniem, w zupełnie nowej interpretacji i z udziałem Gapiszona, który je połączył: jedna o żabach, druga o katarzynkach, toruńskich pierniczkach.
Gapiszon ma już ponad 50 lat. Był w telewizji, w „Misiu”, w książkach. Skąd pomysły na tyle przygód?
Trzeba przyglądać się dzieciom. To nieustające źródło inspiracji. Bo Gapiszon uosabia przecież pewne cechy dziecka, jego powiedzonka, zachowania…
I sam jest stale dzieckiem, które niewiele się zmienia…
Bo on jest jak bogowie greccy – zawsze w tym samym wieku. Tak jak oni jest ponadczasowy. Choć troszkę się zmienił. Na początku miał krótkie spodenki, teraz ma dżinsy, początkowo miał trampki, teraz adidasy. Jak się urodził, w telewizji, nie miał nic na głowie, potem w jednym odcinku miał berecik z antenką, a teraz już zawsze czapkę z pomponem. Urodził się na początku listopada – było zimno, dostał więc szybko czapkę. To wyjaśnienie uważam za wiążące.
No właśnie, w telewizji… Rysowany był na taflach szklanych?
Tak, ale nie wyłącznie. Był to pierwszy program animowany – w naszych warunkach musieliśmy Amerykę odkrywać na nowo, wymyślać sposób animacji, którego szczytowym osiągnięciem był stół, na którego końcach stały dwie wyżymaczki i przesuwający się między nimi pas papieru. „Kuchnia telewizyjna” była wtedy z pewnością ciekawsza od programu [śmiech]. Gdyby ktoś to wówczas nakręcił, byłby to niewątpliwie bestseller.
Od kilku miesięcy Gapiszon pojawia się w „Bluszczu – miesięcznym piśmie ilustrowanym dla kobiet”. W każdym numerze jest „BLUSZCZyk”, kilka stron przeznaczonych dla dzieci.
Zwrócono się do mnie z propozycją współpracy i co miesiąc dostaję teksty do zilustrowania. Zamieszczam też tam przygody Gapiszona, pozostawiając jeden obrazek pusty, do uzupełnienia przez dziecko, to „Przygoda Gapiszona… NIEdokończona!”
Jest też w „Bluszczyku” historyjka obrazkowa „Prywatny detektyw Tom” Pańskiego autorstwa.
To cykl sensacyjnych zagadek dla najmłodszych – za prawidłowe odpowiedzi mali czytelnicy dostają w nagrodę książki fundowane przez wydawców.
A jak się ma Kwapiszon, bohater pierwszego polskiego fotokomiksu?
Kwapiszon się nie zmienia. Gdyby był kolorowy – ale przypuszczam, że nie będzie – mógłby się zmienić. Te historyjki powstawały na przełomie lat 70. i 80., a zbiorcze wydanie ośmiu zeszytów przygód Kwapiszona opublikowane zostało przez wrocławskie wydawnictwo Rzecz Kultowa w 2003 roku.
Ma Pan bardzo charakterystyczny sposób rysowania…
Kiedy zacząłem robić pierwsze ilustracje do książek, były obawy, czy to nie za daleko posunięta fantazja, czy będą zrozumiałe dla dzieci. Zrobiono eksperyment – pani redaktor wzięła tekst, rysunki i pojechała do szkoły, do odpowiednich wiekowo dzieci. I o czym się przekonała? Okazało się, że moja fantazja, uznawana za wybujałą, przesadną, jest właściwie bardzo skromną fantazją w porównaniu z fantazją dziecięcą.
A jednocześnie dzieci są bardzo uważne i lubią, gdy ilustracja zgadza się z tekstem.
Dziecko dokładnie ogląda ilustracje – jeżeli jest napisane „miał 5 guzików” lub „książki piętrzyły się na stole” – to tego właśnie oczekuje na obrazku. Dzieci są bardzo wnikliwe i dokładne. Naprawdę ilustratorzy powinni być czujni, zresztą już w słowie „ilustracja” zawarte jest to, że nie jest to dowolny rysunek, a zilustrowanie czegoś. Ilustracja do tekstu – a jeśli do tekstu – to znaczy tam jest coś napisane, a jeśli napisane, to powinno się zgadzać z tym, co jest narysowane. Można sobie na wiele rzeczy pozwalać, ale wtedy, kiedy nie koliduje to z tekstem.
„Nasza Księgarnia” wydała ostatnio kilka Pańskich książek…
Nowością jest „Krulewna Śnieżka”, książka będąca moją interpretacją czterech znanych bajek: Królewny Śnieżki, Czerwonego Kapturka, Jasia i Małgosi oraz Kopciuszka. Te historie odbiegają n i e c o od powszechnie znanych – ale, moim zdaniem, tak właśnie było naprawdę! Jest to taka układanka ilustracji z tekstem, w której, moim zdaniem, oba te elementy ciekawie się przenikają.
Dlaczego tak zapisana jest Krulewna? Uchyli Pan dla zachęty rąbka tajemnicy?
Po prostu tamtejsi mieszkańcy nie wymawiają „o” kreskowanego…
Takie układanki ilustracji z tekstem widzimy w większości Pana książek – czy to autorskich, czy tylko przez Pana ilustrowanych… Choćby w „Wesołej gromadce”, która ostatnio została wznowiona. Książka uniwersalna, i dla dorosłych, i dla dzieci.
Kiedy „Wesoła gromadka” ukazała się po raz pierwszy, były telefony z pretensjami do wydawnictwa, bo mamusie, które ją kupiły, myślały, że to wierszyki dla najmłodszych, które mogą im poczytać na dobranoc. A przecież to inna epoka – z założenia zasady pedagogiczne są teraz inne niż sto lat temu, dlatego następne wydanie opatrzone było banderolą, że to nie dla dziatków, tylko dla dziadków, dla dorosłych. Teraz rodzice sami muszą ocenić i zdecydować, czy mogą je czytać swoim dzieciom, czy nie.
No i „Ku pamięci” – zbiór wierszy i sentencji, które wpisywano sobie do pamiętników – skąd wziął się pomysł ich zebrania?
Z prehistorii… Był niegdyś tygodnik „Świat” , w którym prowadziłem taką właśnie rubrykę. Ludzie z całej Polski przysyłali mi swoje pamiętniki, z których wypisywałem co fajniejsze rzeczy i potem te pamiętniki oczywiście zwracałem… Musiałem odcedzić wszelkie wpisy będące cytatami z literatury, wśród których prym wiodła poezja Adama Asnyka. Nam chodziło nam o twórczość spontaniczną.
Ostatnio ukazało się też wznowienie mojej ukochanej książki „Pan Maluśkiewicz i wieloryb”. Czy ma znane wszystkim, stare ilustracje?
Jest to rozbarwiony reprint. W wielu wydaniach w serii „Poczytaj mi, mamo” jedne strony miał kolorowe, inne czarno-białe. Teraz będzie cały w kolorze. Przypomnę jeszcze, że na podstawie tej książki nakręcony został film, niedawno powtarzany w telewizji…
Woli Pan ilustrować książki czy teksty do czasopism?
Sama praca niewiele się różni. Ale na pewno przygotowanie do niej. Do zilustrowania książki muszę mieć koncepcję długofalową, wizję całości. Zdarza się, że biorę maszynopis i zwracam go do redakcji, bo nie widzę tego, nie czuję, a zmuszanie się do niczego dobrego nie prowadzi. Książki autorskie są dużo łatwiejsze – nie ma potrzeby wczytywania się w autora, nie ma z nim żadnych problemów… [śmiech]. Z każdą książką jakbym uczył się na nowo rysować… Miałem dwukrotnie taką sytuację, że zrobiłem już prawie całość, a przy jednej z ostatnich ilustracji zobaczyłem, że coś może wyglądać zupełnie inaczej… że odkryło się jakieś nowe okienko, inaczej na coś spojrzałem. Wyrzuciłem wtedy gotowe ilustracje do kosza i zacząłem od początku.
Łatwiej jest to zrobić z pojedynczą ilustracją do czasopisma…
No właśnie. Najkrótszą zaś formą jest plakat, gdzie w zasadzie mam jeden istotny element do zobrazowania.
Pański ostatni plakat to?
Ten na Poznańskie Spotkania Targowe – Książka dla Dzieci i Młodzieży – pegazik na biegunach – dostał wyróżnienie w 2005 roku w Międzynarodowym konkursie plakatów targowych w Płowdiw, w Bułgarii. Co roku zmieniany jest kolor tła. Teraz będzie kolor zielony.
Znany jest Pan z tego, że osobiście pilotuje cały cykl produkcyjny, jeździ do drukarń i pilnuje efektów swej pracy.
To się zaczęło od praktyki dyplomowej po studiach. Wszyscy starali się o te w wydawnictwach, a ja w dziekanacie poprosiłem o praktykę w drukarni. Bardzo byli zdziwieni, ale ja się uparłem. Poszedłem do Domu Słowa Polskiego. Początkowo nikt się tam mną nie interesował, ale po niedługim czasie stałem się częścią krajobrazu i zacząłem być dopuszczany – najpierw do prostych spraw, jak to w cechu bywało, na zasadzie – uczeń i mistrz. Poznałem tajniki sztuki drukarskiej i dzięki temu miałem potem łatwiejszą rozmowę z drukarzami. Nie było mnie łatwo zbyć rzuconym w moją stronę „to się nie da”… Sugerowałem możliwości, wiedzieli, że nie mają do czynienia z laikiem…
I tak jest do dziś? Trzeba to jeszcze robić?
Teraz, kiedy jest wiele drukarń i nie stoi się do nich w kolejce, rzadko się zdarza, by czerwony kapturek był kapturkiem brązowym. Konkurencja robi swoje. Zazwyczaj dostaję w wydawnictwach do akceptacji wydruki. Mam to zresztą zastrzeżone w umowie. Bo lubię, gdy kolor czarny jest czarny, a nie szary. Dlatego tego doglądam.
Czy chętnie jeździ Pan na spotkania autorskie?
Bardzo chętnie spotykam się z dziećmi, zwłaszcza małymi. Taki bezpośredni kontakt jest dla mnie sprawdzianem moich propozycji ilustratorskich, a dla nich rozwinięciem ich często niezwykłych i pełnych fantazji pomysłów plastycznych. Nasze spotkania odbywają się najczęściej w szkołach i bibliotekach. Chciałem tu wymienić arcysympatyczne biblioteki w Pile, w Oświęcimiu, Opolu i w Płocku, które wspaniale organizują takie imprezy. Oczywiście zdarzają się też i negatywne doświadczenia, takie jak z Książnicą Pomorską w Szczecinie czy ze szkołą Pro Futuro w Warszawie. Ale są to na szczęście wyjątki.
Którą ze swoich książkę lubi Pan najbardziej?
Odpowiedź jest bardzo prosta – ostatnią. Zawsze tak jest, choć wiem, że niektóre z nich były specjalnie wyróżniane, dostawały nagrody – zrobiłem przecież ich ponad dwieście. A z ostatnią jest zawsze ten dreszczyk emocji, kiedy już się zrealizuje, kiedy dostaje się ją do ręki. Choć czasy są teraz diametralnie inne, zawsze jest taka sama ciekawość – może dlatego, że książka to konkurencja zespołowa? Autor tekstu, autor ilustracji, drukarnia, introligatornia – przechodzi to przez wiele rąk…
Ciekawa jest koncepcja zilustrowania książki Doroty Terakowskiej „Babci Brygidy szalona podróż po Krakowie. Dzień i noc czarownicy”, za którą wyróżniono w 2003 roku Wydawnictwo Literackie podczas Wrocławskich Promocji Dobrych Książek nagrodą BESTSELLERek. Ma z obu stron okładki.
No tak, nie wiadomo jak ją postawić na półce w bibliotece, czy na witrynie w księgarni. To dwie książki czy jedna? Były to tak różne opowiadania, że nie dało się inaczej tego pokazać. To są dwa osobne światy. I trzeba to było graficznie zróżnicować.
Pisano o Panu prace magisterskie…
Jedna z pań, które to zrobiły, stworzyła całą bibliografię mojej twórczości, rok po roku. To bardzo przydatne źródło, systematyzujące mój dorobek. Inna praca, która ma charakter bardzo wnikliwy, łącznie z życiorysem, ma niestety mnóstwo błędów, np. że zdałem egzamin do ASP do pracowni Szancera. A to nieprawda. Nigdy nie zdawałem do Akademii Sztuk Pięknych i tam nie studiowałem. Zdawałem do wyższej uczelni, która mieściła się przy ulicy Myśliwieckiej w Warszawie, o nazwie Państwowa Wyższa Szkoła Sztuk Plastycznych, która później, po połączeniu z ASP, otrzymała nazwę Akademia Sztuk Plastycznych. Skrót ten sam. Mieliśmy bardzo mądry tok studiów – dwa lata ogólne, i tkactwo, i scenografia, architektura wnętrza i rzeźba. Dowiadywaliśmy się wtedy czegoś o sobie, upewnialiśmy się, czego na pewno robić nie będziemy… Potem był rok półspecjalizacji – w moim wypadku grafika – a dopiero na końcu specjalizacja, i wtedy trafiłem do pracowni Jana Marcina Szancera.
Nad czym Pan teraz pracuje?
Niechętnie mówię o planach, bo książek, które zrobiłem, a nie zostały opublikowane, mam kilka. Są to antologie, których wydawcy teraz się boją. Boją się z przyczyn formalnych, ponieważ na antologie trzeba zawierać wiele umów, z pisarzami, tłumaczami, szukać spadkobierców.
Dla ilustratora najtrudniejszą graficznie formą jest antologia. Trzeba znaleźć wspólny mianownik dla kompletnie różnych utworów. Nawet jeśli są to same wiersze, mogą być w różnym klimacie, trzeba to podporządkować jakiejś jednej wizji, wybrać taką, która będzie „pasowała” do wszystkiego.
Jakie to antologie?
Na przykład wydana już kiedyś „Nastolatki nie lubią wierszy”. Jeszcze za życia Wiktora Woroszylskiego, jej autora, została przepracowana – dodał on do niej utwory poetów, którzy wcześniej nie mogli być publikowani lub w ostatnich latach napisali coś znaczącego. Przerobiliśmy całość, uzupełniliśmy i przygotowaliśmy dla wydawnictwa, które już nie istnieje, gotowe składy mam zresztą u siebie w domu.
Kolejna: „Pan Marcin plecie androny” – też była przygotowana do druku, makieta, skład, ale i to wydawnictwo padło… Pozostały te same problemy – zagranicznych autorów. Za to polskich autorów ma dotąd niewydana antologia „Uśmiech krokodyla”, będąca w pewnym sensie kontynuacją pierwszej, wydanej w Iskrach „Diabli wiedzą co… Wiersze i opowiadania polskich pisarzy”. To wszystko są gotowe antologie. Wystarczy zdjąć z półki, zdmuchnąć kurz – i wydrukować. Może jakiś wydawca się nimi zainteresuje?
Miejmy nadzieję. Antologie mają przecież wielu zwolenników. Profesor Joanna Papuzińska, pisarka, ekspert od literatury dziecięcej poleca je szczególnie rodzicom, którzy mają problem z wyborem lektury dla swojego dziecka.
Dziękuję bardzo za rozmowę.
Specjalnie dla Qlturki wywiad przeprowadziła Maria Marjańska-Czernik, marzec 2009
Dodano: 2009-03-18